[ Pobierz całość w formacie PDF ]
życiu ona wie, jak tylko raz z nami przezimowała, między stołem a szkoło, nawet czterech por nie
widziała! A ja trzydzieście razy, a tato siedymdziesiont, a może i osimdziesiont razy obeszli
wiosnę, lato, jesień, zimę, i to nogami i rękami w błocie, w piachu, w rzece, w śniegu, w słomie, w
gnoju! A co ona wie choćby o gnoju? O podrzucaniu słomy, dojeniu, cierpliwym przez krowy
udeptywaniu, c soku, o zapachu, czy ona z raz gnój wywalała? Aadowała na furę? Siedziała na
furze, spodniami na gnoju, czy wie co za radość. Zciągała gnój na zagony, wie jak pola pachno,
kiedy gnój wożo? Rozrzucała kiedy gnój palcami! Ona nawet widłami brzydziłaby sie!
Przyorywała? Bronowała? Siała? Chodziła podglądać, jak wyłażo białe czubeczki? Jak
przeczerwieniajo sie? A potem przezieleniajo? Jak sie listki wywijajo, potem kłos, jak kłos rosuje?
Jak pole pod sierp bieleje? Jak z gnoju ziarka sie zrobili?
A ona mi tu fiubzdziu czyta o jakichś alegantach i pańskich pieskach, w kaftanikach! I do
tego w boku łupie, aż w oczach ciemnieje! Odwracam głowę i pytam wprost:
Na co pani żyje? To tu, to tam, to z tym, to z tamtym? Dzie panine dzieci? Dzie panina
ziemia? Panine krowy? Zwini? Kury? Panina rzeka, panina chata, panine drzewo? Dzie? Nic nie
gada.
Mało, że sama nima, to i drugim zabiera! Dzie nasza rzeka? Kto klon zmarnował? Komu
ryby przeszkadzali!
Ale panie Kazmierzu, zaczyna tłumaczyć sie, wystraszona, czy to ja was niszczę? Ja tylko
uczę pisać i czytać.
At, co tu gadać. Wszystkie wy dobre! I już nie odzywam sie więcej. Posiedziała, podumała
i poszła. I przestała zaczepiać.
Noco leżał ja jak baba: od ściany, żeby chorego boku żonka nie trąciła, bo boli. Przykuwa
sie, odsuwa, kręci sie z dópy na dópe, nogo po łydce mnie szoruje. Co z tego, kiedy kloc ze mnie,
drgnąć nie moge. Za ściano tamta poskrzypuje łóżkiem, czerwiec, krew babom sie burzy, a ja, ech
wyszło: dwie baby w domu, jedna gruba, druga cienka i nie moge z żadno! O, teraz to i do tamtej ja
by sie dobrał, żeby zdrowy był, a co! poszedby do niej w nocy, Jej Bohu poszedby, toż nie
odepchnęłaby taka, uch, wysmulałby ja jo, bladziuszke, trochu inaczej niż tamten pizdryk!
A Handzia kolanami grzebie. To mówie: Jak tak chcesz, to lez na wierzch.
Ja na wierzch?
A co!
Jak?
A odsuń pierzynę, ja na środku sie ułożę.
Co ty!
Lez, mówie, już mnie napaliło, już widze tamto, co pod lampo było: Nałaz!
Wstydzę sie.
Kogo? Dzieci śpio, tato śpio. A tamta nie słyszy. A jak i posłyszy, to co? Takie ogierowe
koryto!
Co ty Kaziuk!
Nu właz, mówie!
Ale tak nie możno!
Czemu?
Ja tak nigdy jeszcze.
To zaczniesz.
Nie!
I odwraca sie plecami. I nie wiadomo czemu popłakiwać zaczyna, chlipie po cichutku,
pochlipuje.
Czego beczysz? Ona nic, chlipie.
Czego beczysz?
Za Jadzio.
Ot, tobie masz, przypomniała! Ona dawno tam, dzie jej dobrze.
Ja chce znowuś.
Co?
Nu, zaciężyć.
Zaciężysz, nie bojś. Będziesz jeszcze miała tego dobrego, aż za dużo.
Ale ona mówi, żeby więcej nie rodzić: troje jest, starczy.
Jaka ona?
Uczycielka.
O, psiapara, jak to wszędzie nos wtyka! Sama rucha sie jak królica, a komu odradza.
.Nie odradza. Tylko mówi, żeb na pusto.
Na pusto?
A ja chce zaciężyć.
No to właz.
Ale wstydzę sie. Wstydzi sie, cholera!
A zatkaj ty sobie kolanem, mowie zły, no po psiamenda jedna zacznie, napali, a potem ze
wstydem wyjeżdża!
Tak męczył sie ja do pół czerwca. Po Antonim trochu chodzie zaczoł, na razie po chacie,
wieszawszy sie rękami po ścianach. Potem z kija ładne kulaske wystrugał i z czasem na gumno
wyszed. A jak zaczoł na słońcu przesiadywać i po ziemi chodzić, to już z dnia na dzień letczało.
Rzeki, prawdziwie, nie było! Dno sterczało karpami i kłodami szczerniałymi na węgiel,
trawy, bluszcz leżeli zwałami, wyschli na siano. Gdzieniegdzie na błocie gnili ryby, kaczki czaplali
sie w grzęzi, wybierali padło jak z koryta. Tylko głębiny przemienili sie w sadzawki i błota: tu
dzieci buszowali z koszami, koszami rybe łapali! Nie, tego jeszcze nie było! Spojrzawszy na
wschód, na północ, widziało sie plechy czarnego szlamu, ale więcej zieloności, dawne moczary, co
ciągnęli sie hen, pod Turośń, Juchnowiec, Ryboły, przemieniali sie w dzikie łąki. Suchimi nogami
możno było iść i iść, droga łatwa: tylko kto tymi suchimi drogami nadjedzie, nadejdzie i czego?
Urzędnik!, kołchoz robić! Przyjado jakim pociągiem, jak straszo Domin, załaduje całe Taplary i
wywiozo dzie zechco!
Przechadzał sie ja z kulasko jak biskup: pomaluśku, po pół kroczku, bolało jeszcze. A lato
było na całego.
Dzień po Janie przychodze z łąkow, widze: na podwórzu stoi fora, Orelow Antoch na niej
siedzi.
A co ty tak siedzisz? pytam sie ja z boku.
A czekam,
A na kogo?
A na uczycielke.
A co?
A powioze na stacje.
Uczycielke?
Toż mowie.
Na stacje?
Nu na pociąg. Dunaj mnie naznaczyli.
To odjeżdża?
Jakby nie odjeżdżała, to by ja nie odwoził, Wchodze, prawdziwie, upycha szmatki w torbę i
do waliski, Handzia nad nio, dzieci!
Ach, wrócił pan nareszcie, mówi, myślałam, że wyjadę bez pożegnania.
To pani wyjeżdża?
A tak, nareszcie koniec roku! mówi radośnie. Wakacje!
A w cieniutkiej sukience jest, w czerwone kwiatki: w talji przewiązana paskiem, ręce, nogi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]