[ Pobierz całość w formacie PDF ]
towarzystwo, skulone ze strachu w zbitej gromadzie pod schodami, nie reagowało już na nic.
Musieliśmy więc radzić sobie sami. W końcu wszyscy zostali ubrani. Zdrowsi zeszli na dół, a
ciężej ranni na łóżkach oczekiwali dalszych wydarzeń tego piekielnego dnia. W pewnym
momencie walnął pocisk, w górne piętro naszego domu. Zciany się zatrzęsły. Resztki szyb
posypały się z brzękiem na podłogę. Stałam w drzwiach między salami. Z wrażenia aż mnie
zatkało. Myślałam, że zawali się jak u nas w domu. Jeden z oficerów z urwaną nogą spojrzał
na mnie. - My tu leżymy, bo nie możemy zejść, ale siostra nie powinna tak brawurować i
narażać się dla naszego towarzystwa. - Co ma być, to będzie, jeśli mam zginąć, to wolę tutaj
niż zasypana w piwnicy - odparłam i zastanowiłam się, czy ta odwaga, o którą mnie
posądzają, jeśli rzeczywiście coś warta. Przecież składa się z uczuć wcale niechwalebnych:
trochę chęci ryzyka, pewności siebie, uporu i zadowolenia sportowego. Prawdziwa odwaga -
to przełamanie strachu, który się odczuwa, a ja, wierząc w przeznaczenie, właściwie wcale się
nie boję. Z zadumy niespodziewanie wyrwał mnie czyjś głos. - To siostra także z "końskiej"
rodziny? - stał przede mną szczupły, przystojny podchorąży, patrząc na wpiętą w mój fartuch
złotą szpicrutkę. Kiedy potaknęłam, przedstawił się. Był to Eryk Brabec, doskonały jezdziec z
XV Pułku Ułanów. Pogrążyliśmy się w ukochanym temacie, zapominając na chwilę o wojnie
i lecących dookoła bombach. Padały nazwiska, imiona koni, wyniki i fakty. - Zwiat się wali, a
ci o koniach... - mruknął ktoś obok, wykazując kompletny brak zrozumienia dla ludzkich pasji
życiowych. Nagle z ogłuszającym hukiem wyrżnął pocisk piętro wyżej nad salą opatrunkową.
Zdecydowano sprowadzić resztkę rannych na parter. Trzeba było pomagać kulejącym i nieść
na noszach bezwładnych. W końcu, gdy wszyscy znalezli się na dole pod opieką całego
personelu, odetchnęłam z ulgą. Doktor stanowczo kazał zejść już z dyżuru. Twierdził, że i tak
pracowałam za wszystkich. Znalazłam Irkę i wyszliśmy razem podchorążym Brabecem, który
został skierowany do szpitala na Wiejską 17. Ulica zasypana była szkłem i gruzem. Jezdnię
starasowały zwalone drzewa. Drzwi bram trzaskały łomotane pędem powietrza. Rozgrzane
wiry świszcząc wdmuchiwały gruz w czeluście podwórek. Niebo zasnute chmurami dymu.
Paliło się wszędzie wkoło. Sejm na Wiejskiej, obok w Alejach, na Placu Trzech Krzyży, na
Frascali i od strony Mokotowskiej. Ze wszystkich stron strzelały słupy ognia. Dobrnełyśmy
do domu uradowane, że jeszcze nie płonie. Zameldowałyśmy się w schronie. Mamusia
odetchnęła z ulgą. Chociaż dyżur się skończył, ale piekielny dzień trwał nadal. Byłam
nieludzko zmęczona, głodna, śpiąca i zziębnięta. Kiedy wróciłam do mieszkania, zabraliśmy
się z tatusiem do zaklejania okien. Na dworze ściemniło się zupełnie, a naloty nie ustawały.
Pracując na parapecie okna z zapartym tchem śledziliśmy kołujące nad nami maszyny.
Junkersy nurkujące z przerazliwym gwizdem i meserszmity walące z karabinów
maszynowych do uciekających ludzi. Bez przerwy pękały bomby. Rwały się z trzaskiem
szrapnele. Ziemia aż jęczała od tych straszliwych razów. - No, ale dziś to twój adorator na
pewno nie przyjdzie - zażartował tatuś. W tym momencie zobaczyliśmy Aleksa na podwórku.
Powiewał radośnie kapeluszem. Po chwili był na górze i razem dokończyliśmy opatrywanie
okien. Nagle usłyszeliśmy potworne wycie i gwizd lecącej półtonówki. Równocześnie
przesunęła się po niebie ciężka sylwetka heinkla 111. Warkot nisko lecącego bombowca zlał
się z rumorem walącego się domu w jeden potężny grzmot. Fale pożarów zaczęły obejmować
nas ze wszystkich stron jak drapieżna, płomienna ośmiornica. Powietrze huczało od
szalejącego ognia. Nagrzanie dolnych warstw powodowało niesamowity wiatr. Na tle
zwalonego dymem nieba wiry powietrza sypały iskrami, grożąc pożarem. Robiło się coraz
duszniej i goręcej. Zgromadzeni na podwórzu ludzie wpadli w panikę. "Spłoniemy żywcem,
podusimy się! Ratunku! Uciekać!" - krzyczeli w popłochu i zamieszaniu. Wyszliśmy z
tatusiem w Aleje, aby rozejrzeć się w sytuacji i zdecydować, co robić. To, cośmy zobaczyli,
przekraczało najśmielsze wyobrażenie. Od ognia zrobiło się jasno. Zdezorientowani ludzie
kręcili się bezustannie w różnych kierunkach. Pogorzelcy z tobołkami dobijali się do
przepełnionych bram. %7łołnierze w rozsypce biegali jezdnią w różnych kierunkach nawołując
się nawzajem. W stronę Belwederu przegalopowało paru jezdzców. Z turkotem przejechało
działo, wleczone przez pędzącego konia. Jakiś osiodłany wierzchowiec rżąc gnał przed siebie.
Bezpański pies wył przerazliwie. Zwierzęta ogarnięte paniką zachowywało się dziko. Po
naradzie postanowiliśmy wycofać się na noc z zagrożonej pożarami dzielnicy. Skierowaliśmy
się w stronę Aazienek. Szłam jak we śnie przez to piekło i starałam się łudzić, że wszystko
zniknie jak senna mara. %7łe zaraz się otrząsnę z tych makabrycznych wizji. Ale rzeczywistość
uporczywie trwała nadal: ciągnące się w rozsypce tabory wojsk, ludzie biegający jak
zwariowani we wszystkich kierunkach. Zwaliska i gruzy. Szczątki i dziury. Słupy w kłębach
drutu. Wdeptane w ziemię trupy, rozpłaszczone, krwawe. Doszliśmy do alei Róż. Pałacyk
znajomych, w którym mieliśmy szukać schronienia, palił się również. Powstał projekt
przenocowania w zgliszczach domu, któremu nie grozi już pożar. W tym momencie z
głuchym łoskotem oberwały się nadpalone stropy. Zapadła decyzja, aby zanocować u
Kijewskich. Mamusia z siostrami udały się do przepełnionych suteren. Z tatusiem ułożyliśmy
się wygodnie w salonie. Byłam tak nieprzytomnie zmęczona, że mimo straszliwych huków,
hałasów i krzyków dochodzących z ulicy, zasnęłam momentalnie. Niestety, potworne
naprężenie nerwowe tego dnia odbiło się w nocy, męcząc okropnymi snami i wizjami. Zniło
mi się, że idę ulicą wśród szalejących kul, że leżę martwa na jezdni. Czułam, jak tratują mnie
konie. Budziłam się z ulgą. I znów po chwili stałam na dachu płonącej kamienicy. Paliłam się
żywcem i nie mogłam zejść. Wizje te były tak męczące, że w końcu wolałam usiąść na
tapczanie i słuchać wycia szalejących pocisków do samego rana. Była to najtragiczniejsza
doba, jaką przeżyła oblężona Warszawa. Następnego dnia bombardowanie trochę zelżało, za
to poruszanie się po mieście było utrudnione z powodu pożarów. Miejscami paliły się całe
ulice. Nowy Zwiat wyglądał jak jeden szpaler płonących domów. Trzeba było przebiegać bez
oddychania z zamkniętymi oczami tunelem piekielnego żaru, pełnego dymu, swądu i iskier.
Można się było udusić. Szpital z powodu uszkodzeń zlikwidowano. Część rannych i
personelu przeniesiono do szpitala na Wiejską 17. Poszłam tam zaraz, ale okazało się, że
mieli już komplet pielęgniarek i miejsca dla mnie nie znalezli. Kiedy usłyszał to doktor z
naszego szpitala, zaprotestował. - Musi być miejsce dla naszego Beniaminka - powiedział i
poszedł do kancelarii. Po chwili wręczono mi legitymację i wyznaczono dyżur. Uradowana
przebrałam się szybko i zajęłam się rozdawania obiadów. Szpital mieścił się na trzech
piętrach. Roznoszenie talerzy to było kilkadziesiąt pięter w nogach. Zapach jedzenia
przyprawiał o zawrót głowy. Od paru dni nasze odżywianie w domu było mikroskopijne.
Chodziłam stale wściekle głodna. Szczera radość znajomych oficerów wynagradzała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]