[ Pobierz całość w formacie PDF ]

spowodowało paraliż kończyn dolnych. Przypomniała sobie spojrzenie Chrystusa namalowanego w
małej szpitalnej kapliczce. Zastanawiała się, czyjej poświęcenie było wystarczające, czy On
naprawdę kiedykolwiek słyszał jej grę, czy wiedział, z jakiej pasji, zjak wielkiej miłości
zrezygnowała, by uratować Andreę.
- Hej, powiedziałem lekko przysmażony! Tu jest pełno dymu! Głos Andrei przywrócił ją do
rzeczywistości. Od tamtej nocy minęło
osiem lat. Niewiele się zmieniło.
- Przepraszam, kochanie! Myłam sałatę i nie zauważyłam. Już zdejmuję.
Kilka chwil pózniej usiadła przy łóżku, nakryła niski kawowy stolik i włączyła spokojne piosenki
Diany Krall, w sam raz na wieczór. Sofia uwielbiała jej muzykę, była jedną z jej ulubionych
artystek. Zaczęli jeść, siedząc naprzeciwko siebie. Andrea był w dobrym nastroju, żartował sobie z
tuńczyka.
- Bardziej usmażyć już się go nie dało...
- Wiem, przepraszam. Już mówiłam, zamyśliłam się...
- Czy przypadkiem twoje myśli nie były... - Andrea znacząco uniósł brwi - u p o j n e ?
Sofia wybuchnęła śmiechem.
- Nie... Wariat z ciebie.
Andrea otarł usta serwetką, położył ją obok na łóżku i spojrzał Sofii prosto w oczy.
- Mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz.
- Dlaczego? - Również Sofia otarła serwetką usta, ale zrobiła to głównie po to, by ukryć twarz.
Zaczerwieniła się. Wiedziała, do czego zmierza Andrea.
- Nigdy wcześniej nie byłaś tak namiętna, nawet przed wypadkiem. - Teraz mówił poważnie.
- Jesteś niesprawiedliwy.
- Jestem realistą. - Andrea oparł się o leżącą za jego plecami poduszkę. - Dzisiaj kogoś poznałaś.
Sofia zaczęła się śmiać. Na wszelkie sposoby usiłowała go przekonać.
- Zapewniam cię, że nie. Spotkałam dziesięcioro dzieciaków i Olę. Jeśli myślisz, że to oni są
powodem mojego, jak to mówisz, upojenia... to muszę być zboczona.
Pomyślała, że to ostatnie mogła sobie darować. Wystarczyło zaprzeczyć, i już. Spojrzała mu w
oczy i również spoważniała.
- Andrea, słowo daję, że nikogo nie poznałam.
Koniec końców to byio najbardziej przekonujące. Andrea odetchnął z ulgą, ułoży! sobie serwetkę
na udach i wrócił do jedzenia sałaty.
- Dziwnie się czułem. Wydałaś mi się inną kobietą. To ją uspokoiło, więc pozwoliła sobie na
żart.
- Teraz ja jestem zazdrosna. Wolałeś tę inną kobietę?
- Nie. - Andrea spojrzał na nią. - Przestraszyła mnie. Jakby chciała uciec przed życiem, jakby
chciała być daleko stąd.
Sofia odłożyła sztućce.
- Andrea... Chciałam po prostu się z tobą kochać. - Westchnęła.
- Przez chwilę nie myślałam o niczym innym. To zle?
- Przepraszam. To dlatego, że jestem przykuty do łóżka, nie wiem, co dzieje się za tymi
drzwiami, nie wiem, dokąd chodzisz, z kim się spotykasz.
- Tysiące mężczyzn, choć nie są ofiarami wypadku, a mają u swego boku względnie atrakcyjną
kobietę, obawiają się tego samego co ty...
- Sofia wstała i zaczęła zbierać talerze. - Nie ma co się nad tym rozwodzić! Andrea złapał ją za
ramię.
- Masz rację. Przepraszam.
- Nieważne. Następnym razem poskromię swój temperament. - Poszła do kuchni.
- No proszę, nie mów tak... %7łartowałem...
Sofia wstawiła naczynia do zlewu, odkręciła wodę, poczekała, aż zrobi się ciepła, i zaczęła
zmywać. W jednej chwili zobaczyła jego dłoń na swoim ramieniu, tam, na stopniach kościoła.
 Dlaczego uciekasz? Poczekaj..." Tamten mężczyzna. Przytrzymał ją, a ona się roześmiała. Ale nie
udało jej się strącić jego dłoni. Dziś wieczorem kochała się z nim, to jego pragnęła, pieszcząc się,
jego dotykała, brała do ust, to na nim siedziała okrakiem, i w końcu to z nim szczytowała. Teraz
woda była zbyt gorąca, dolała zimnej. Po raz pierwszy zdradziła Andreę, chociaż tylko w myślach.
I po raz pierwszy, w ciągu dziesięciu lat, go okłamała. Coś pękło.
13
- Nie. Trzeba kupować. Tancredi odłożył słuchawkę. Nie miał wątpliwości. Notowania na
rynkach spadały i należało absolutnie kupować dalej. W ciągu roku lub dwóch kursy obligacji, w
które zainwestował najwięcej, powinny pójść ponownie w górę. W ostatnim roku wszystkie jego
inwestycje przyniosły na czysto dwudziestopięcioprocentowy zysk. Te pieniądze zainwestował w
duże firmy, które znalazły się w kryzysie - wykupił większość udziałów. Z Ameryki Południowej
importował wszelkiego rodzaju towary: kawę, owoce, nawet drzewo, papier i węgiel. Zainwestował
w kopalnie i ogromne tereny pod uprawę. Na czele tej gałęzi swoich przedsięwzięć postawił
młodego analityka finansowego, niespełna czterdziestoletniego brokera oraz sprawnego handlowca.
W każdym sektorze powoływał tak zwane magiczne trio: specjalistę w danej dziedzinie, zdolnego
inwestora i kogoś, kto zadba o zysk. Tajemnicą jego sukcesu było wychodzenie na plus z każdej
transakcji. Od dnia, w którym przyjął tę strategię, jego majątek stale się pomnażał.
Minęło dwanaście lat, odkąd odziedziczył spadek po swoim dziadku, i od tamtej pory nie robił
nic innego, tylko sprzedawał i kupował, spieniężał i inwestował. Co roku pozbywał się firm, które
przynosiły mniejsze zyski, i kupował nowe, wschodzące. Zledził zmiany na wszystkich rynkach,
interesował się nową ekonomią i już pod koniec lat dziewięćdziesiątych wszedł na nowe rynki w
Chinach i Indiach. Od samego początku był wielkim fanem wszelkich portali społeczno-ściowych i
każdego nowego produktu, nawet wirtualnego, który mógł przynieść dochody. W tym sektorze
podwoił liczbę swoich współpracowników: miał ich sześciu. Po dwóch specjalistów z każdej
dziedziny, którzy jak dotąd spisywali się wyśmienicie. Dzięki nim jego majątek
wzrósł o półtora miliarda dolarów, a zainwestowany spadek dalej przynosił profity.
Tancredi opadł na oparcie fotela i wyjrzał przez okno. Z wysokości jego lizbońskiej willi,
położonej w najbogatszej i najbardziej zielonej części miasta, widać było ocean. Jakaś żaglówka
pchana wiatrem przecinała morze z dużą prędkością. W oddali, na horyzoncie, wolno płynęły
tankowce, które wydawały się nieruchomymi kropkami. Zaciekawiło go, czy jeden z nich nie
należy przypadkiem do niego.
Najlepiej wychodziło mu robienie pieniędzy, było to dla niego łatwe i oczywiste. Kiedy
otrzymywał od swoich współpracowników najnowsze dane, od razu wiedział, zdając się na swój
niezawodny instynkt, jaki powinien być następny ruch. Za każdym razem odnosił sukces. Stracił
rachubę swoich posiadłości, firm, samochodów, samolotów, statków i nieruchomości. Wiedział
tylko, że ma również własną wyspę i że nie chce kupować kolejnej w obawie, że będą mu się mylić.
Ten skrawek ziemi na środku morza był jego portem, oazą spokoju. Tylko tam, o dziwo, czuł się
zrelaksowany. Jakby cały jego niepokój ulatywał, gdy tylko postawił na wyspie stopę. Może
dlatego to miejsce odwiedzał najrzadziej? Kiedy tam był, wracał myślami do tego dnia. Dnia [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl