[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jego korytem aż do miejsca zawalonego głazami, między
którymi wprawdzie przesączała się woda, ale koń nie mógłby
się przecisnąć. Tutaj wrócili na wysoki brzeg i znów byli
w lesie.
DotykajÄ…ce siebie korony drzew zasÅ‚oniÅ‚y im rozgwież­
dżone niebo. Gęstwina utrudniała jazdę. Był to ostęp leśny
nasycony żywicznymi zapachami i ciszą, które otaczały ich
jak miły i ciepły kokon.
Mech tłumił odgłos kopyt końskich. Wierzchowiec szedł
wydÅ‚użonym stÄ™pem. AnnÄ™ Claire ogarnęła senność. Po sil­
nych przeżyciach ostatnich godzin przyszÅ‚o uspokojenie. Na­
pięte do tej pory mięśnie rozluzniły się. Wsparła głowę na
ramieniu Rory'ego i natychmiast zapadła w sen.
Obudził ją brak ruchu. Koń stał i szczypał jakieś porosty.
Rozejrzała się wokół siebie. Poprzez korony drzew przebijało
się blade światło świtu. Słychać już było ptasie trele.
- Gdzie jesteśmy? Dlaczego stoimy?
- Za dnia jazda staje siÄ™ niebezpieczna. Przeczekamy tu
do wieczoru.
- Tutaj? - Zsunęła z głowy kaptur. - W tej dziczy?
Zeskoczył z siodła i zsadził ją na ziemię.
- Ta dzicz zapewni nam schronienie.
Wyrwana z krótkiego snu, czuła się wciąż półprzytomna.
Rory zaprowadził konia do pobliskiego strumienia i pozwolił
mu siÄ™ napić. NastÄ™pnie wprowadziÅ‚ go w kÄ™pÄ™ krzewów le­
szczyny. Drżące w lekkim powiewie listowie utworzyÅ‚o na­
turalny parawan.
Wróciwszy, wziął bladą jak płótno Annę Claire za rękę
i ruszył z nią przed siebie pośród kolumnady drzew. Prawie
weszli na tę chatę. Można ją było łatwo pomylić z kopcem
bądz pagórkiem. Była przemyślnie zamaskowana darnią
i gaÅ‚Ä™ziami. W izbie wciąż panowaÅ‚a nieprzejrzana cie­
mność. Dopiero po jakimÅ› czasie Anna Claire zaczęła coÅ› do­
strzegać. Pomógł jej w tym blask bijący z paleniska, jako że
Rory od razu zakrzątnął się przy ogniu. Zobaczyła prosty
stół, krzesła i zarzucone skórami szerokie łoże.
Rory wyczarował skądś herbatę i suchary.
-- Na razie tym musimy zaspokoić głód. Na kolacjÄ™ spró­
buję złowić jakąś rybę.
Anna Claire czuła ssanie w żołądku, ale od głodu większy
był jej niepokój.
- Jak długo zamierzasz trzymać mnie przy sobie?
Ugryzł pół suchara i popił herbatą.
- A czego siÄ™ spodziewasz?
- %7Å‚e bÄ™dziesz miaÅ‚ na tyle przyzwoitoÅ›ci, by mnie uwol­
nić. Przecież ucieczka się udała.
- Chcesz, bym cię uwolnił? W takim razie zechciej mi,
proszę, powiedzieć, kiedy mogłem to zrobić?
Wzruszyła ramionami. Gniew odbierał jej jasność myślenia.
- Okazji byÅ‚o aż nadto. Jestem pewna, że w każdej z wio­
sek, które mijaliśmy, znalazłby się ktoś, kto by mnie odwiózł
bezpiecznie do domu.
- Być może. Możliwe jednak również, że ujrzawszy cię,
zobaczywszy twój kosztowny ubiór, pomyślałby o swoich
drżących z zimna i głodu dzieciach i doszedł do wniosku, że
przydasz mu się bardziej martwa niż żywa.
Nie posiadała się z oburzenia.
- Czy mam przez to rozumieć, że mogliby zabić mnie dla
płaszcza lub sukni?
- Oczywiście. Albo dla tego kościanego grzebyka
w twych włosach. Albo dla pierścionka na palcu. Ci ludzie
umierają z głodu, moja pani. Gdyby zaś dowiedzieli się, że
twoim ojcem jest lord James Thompson, zausznik i doradca
angielskiej monarchini, poderżnęliby ci gardło tylko z tego
powodu.
- Jak możesz mówić takie straszne rzeczy? Moją matką
byÅ‚a Margaret Doyle z Dublina. Córa tej ziemi. Z krwi i ko­
ści Irlandka.
- Niewiele by to obeszło biednego wieśniaka, którego
zboże stratowali angielscy żołnierze. A także tego, którego
córkę i żonę ci sami żołnierze bestialsko zgwałcili, podczas
gdy on doglądał trzody. Oni wiedzieliby tylko, że twój ojciec
jest przyjacielem królowej, która ssie ich krew niczym
kleszcz.
SÅ‚owa te nie mogÅ‚y nie pobudzić wyobrazni Anny. Oczy­
ma duszy ujrzała potworne sceny mordu. Wstrząsnął nią
dreszcz. Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem.
- A wiÄ™c to dlatego upodobniÅ‚eÅ› siÄ™ do tych, którymi gar­
dzisz?
- Jesteś niesprawiedliwa. Naprawdę sądzisz, że wziąłbym
kobietę wbrew jej woli? Nie masz się czego obawiać, moja
pani. Twej cnocie nic nie zagraża, przynajmniej z mojej stro-
ny. Trochę się różnię od tych angielskich łotrów, którzy palą
i grabią. Ale jeśli mi przyjdzie zabić kilku niewinnych
żołnierzy razem z winnymi, nie zawaham się. Albowiem
ktoÅ› spoÅ›ród nas, Irlandczyków, musi krzyknąć wielkim gÅ‚o­
sem:  Mamy już tego dość!" Mnie chodzi o pomstÄ™ na mor­
dercach niewinnej mÅ‚odej niewiasty, która peÅ‚na nadziei je­
chała na swój ślub. Inni doświadczyli innych krzywd od
najezdzcy i okupanta - zabito im córki, matki, ojców i sy­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl