[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drodze Ivy ego i wyniosłem się z zaułka. Wstrząśnięty Cholerny Papagaj wygłosił jedno ze swych bardziej
pamiętnych kazań.
Zlizgaczowi też się chyba odwidziało, bo deptał mi po piętach.
Wejście do sklepu. W oknie stał wielki szyld ZAMKNITE, podparty od tyłu zasuniętymi storami.
Miałem przeczucie, że nawet, gdybym zapukał, chłopcy nie odpowiedzą.
- Cóż, wrócimy, kiedy chłopcy zaczną myśleć, że o nich zapomnieliśmy - oznajmiłem. - Teraz jed-
nak poszukajmy bardziej sprzyjającej pogody w innej części miasta.
Kątem oka zauważyłem jeszcze kilka orzechowych uniformów. Nietrudno je było spostrzec, bo
ulica opustoszała nagle. Tak to bywa w TunFaire.
Usunęliśmy się z okolicy tak szybko, jak pozwalało na to tempo Ivy ego, obarczonego tym durnym
ptaszyskiem. Orzechowi brunowie zadowolili się pewnością, że idziemy rozrabiać gdzie indziej.
Po dłuższej chwili spytałem:
- Zlizgacz, wiesz może, dlaczego lubię pracować sam?
- Co? Nie. A dlaczego?
- Dlatego, że kiedy pracuję sam, nikt nie zacznie mnie wołać po nazwisku w obecności ludzi, któ-
rych nie chcę znać. Ani razu, a co dopiero cztery razy!
Przemyślał to sobie i chyba doszedł do wniosku, że jestem wściekły.
- No wiesz co! Ale faktycznie głupio, no nie?
- Tak - a co się będę pieprzył? Taki błąd może być fatalny w skutkach.
Z drugiej strony, orzeszki nie miały powodu, żeby żywić urazę. Przegonili mnie, zanim napełniłem
kieszenie zdobyczą, do której według własnego mniemania tylko oni mieli prawo. Teraz mogą walić się w
piersi i powiedzieć stowarzyszeniu kupców, że są potężnymi łowcami i obrońcami.
Nie wydawali się skłonni do kontynuacji sprawy. A tamtym chodziło wyłącznie o książkę.
- Zamknij się, ty zmutowany gołębiu - warknąłem.
Ta książka mnie zastanawiała. Przeczytałem wszystkie trzy tomy  Kruki nie bywają głodne kręcąc
się po bibliotece. Cała akcja opierała się na dynastycznym sporze pomiędzy tłumami spokrewnionych ze
sobą ludzi. Nagrodą był tron królewski i panowanie tylko z nazwy nad bandą barbarzyńskich klanów. W
całej sadze nie było ani jednej osoby, którą chciałbyś zaprosić do domu. A sam bohater, niejaki Orzeł, w
ciągu swojego żywota zamordował nie mniej niż czterdziestu ludzi.
 Kruki nie bywają głodne opierała się na prawdziwych faktach, zamarynowanych w ustnej tradycji,
zanim wreszcie ktoś zlitował się i je spisał.
Książka nie podobała mi się, ponieważ nie mogłem polubić żadnego z bohaterów, ale również i z
tego powodu, że autor uznał za stosowne nazwać po kolei każdego z przodków, kuzynów i potomków boha-
terów, jak również wszystkich, których kiedykolwiek poślubili lub zamordowali. Po chwili trudno już było
się połapać w stadach Thor, Thralfów, Thorolfów, Thoroldów, Thordów, Thordis, Thorid, Thorirów, Thori-
nów, Thorarinów, Thorgirów, Thorgyerów, Thorgilów, Thorbaldów, Thorvaldów, Thoriumów i Thorste-
inów, nie wspominając o licznych Oddach, Eirikach i Haraldach - przy czym każdy z nich mógł zmieniać
imię, kiedy mu tylko odbiło.
- Co teraz? - zapytał Zlizgacz, wyrywając mnie z zadumy. Ivy z nadzieją obejrzał się przez ramię.
Wydawał się jeszcze bardziej zawiedziony niż Zlizgacz, że go ominęła rozróba. Trzeba jednak przyznać że
umiejętnie zatykał dziób Cholernemu Papagajowi, skoro ten tylko zaczynał robić propozycje przechodniom.
- Idę do domu, wrzucę coś na ząb. To na razie.
82
- A co nam z tego przyjdzie?
- Nie będę głodny - i będę mógł wreszcie pozbyć się jego, Ivy ego oraz całego konduktu szpiegów,
który się ciągnął za nami.
Miałem swoje plany.
Pozwoliłem Zlizgaczowi i Ivy emu zrobić lunch, a sam skryłem się w biurze, żeby sobie uciąć po-
gawędkę z Eleanor. Eleanor nie pomogła mi się odprężyć. Mój niepokój nie chciał ulecieć. Zaintrygowany
udałem się na drugą stronę korytarza. Truposz wydawał się pogrążony w głębokim śnie, ale i tak się byłem
pogrążony w myach. Już nie raz tak mnie nosiło.
Nie czułem się na siłach, żeby z nim gadać. Podziobałem trochę jedzenia, zafundowałem chłopcom
szybkie i prawdopodobne kłamstewko, że idę się na chwilkę położyć, po czym wymknąłem się na ulicę.
Zgubiłem śledzących mnie panów gdzieś w tłumie, bo ulice były bardziej zatłoczone niż zazwyczaj. Wszę-
dzie pełno było uchodzców. W konsekwencji każdy róg ulicy ozdobiony był odmiennym guru, nawołującym
do przegonienia ich z miasta. Albo jeszcze gorzej.
Czułem w powietrzu kolejny kryzys.
Skoro tylko się upewniłem, że jestem sam, popędziłem na Górę.
Stanąłem przed drzwiami Maggie Jenn tak pewnie, jakbym został wezwany. Użyłem tej dyskretnej
kołatki, najpierw raz, potem drugi, ale nikt nie odpowiedział.
Czy byłem zaskoczony? Nie bardzo.
Długo przyglądałem się posępnej, bezbarwnej fasadzie. Pozostała posępna i bezbarwna. I nieprzyja-
zna.
Pospacerowałem przez chwilę po uliczkach. Nikt mnie nie zaczepił. Nie pozostałem tam jednak na
tyle długo, żeby kusić szczęście.
Byłem już w połowie drogi do domu Morleya, kiedy się zorientowałem, że już nie jestem sam. Ten
cholerny niezguła znów mi siedział na karku. No i co? Może chociaż on wie, co robi.
Wszedłem do Domu Radości. Zastałem tam moich dwóch najlepszych kumpli: Morleya Dotesa i
Saucerheada Tharpe a. Obaj robili maślane oczy do mojego sennego marzenia.
- Chastity?! Co taka grzeczna panienka jak ty robi w takim miejscu?
Morley obrzucił mnie najmroczniejszym ze swych spojrzeń, których używa nie tyle w stosunku do
swoich ofiar, ile w stosunku do osób, które bodaj zmrużeniem oka zasugerują, że Dom Radości jest czymś
innym, niż ostateczną formą przybytku dla epikurejskich uciech.
Saucerhead wyszczerzył zęby. Wielki, olbrzymi głupek. Kocham go jak brata. Zauważyłem, że stra-
cił kolejny ząb.
- Sprawdzałam cię - wyjaśniła Chastity.
- Nie wierz ani słowu z tego, co mówią ci faceci. Zwłaszcza Morley. Nie powie prawdy, jeśli kłam-
stwo wystarczy. Spytaj jego żonę i siedemnastu szalonych bachorów.
Morley pokazał mi garnitur spiczastych zębów. Wydawał się zadowolony. Wyszczerz Saucerheada
sięgał już uszu. Miał zęby jak żółte i zielone łopaty.
Uznałem, że najwyższy czas sprawdzić, czy w coś nie wdepnąłem, bo wydawało się, że jestem
dziwnie blisko spożycia własnych butów.
Wydawało się to niemożliwe, a jednak ludzie mówią o mnie czasem miłe rzeczy. Usiadłem.
- Kałuża! Daj mi trochę soku jabłkowego, skóra z butów pozostawia niemiły smak w ustach!
Dotes i Tharpe nie przestawali się cieszyć. Karpiel przyniósł mi sok, ale omal mnie nie oblał, bo
cały czas gapił się na śliczną panią doktor. Nie mogłem go o to winić. Naprawdę świetnie wyglądała.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie - zauważyłem.
83
- Po co tu jestem? Pan Tharpe zaproponował, żebyśmy coś zjedli, zanim pójdziemy do szpitala.
- My? Do Bledsoe? - Pan Tharpe nienawidził Bledsoe ze ślepą namiętnością. Pan Tharpe był bieda-
kiem. Pan Tharpe urodził się w Bledsoe i był zmuszony polegać na jego personelu medycznym przez całe
życie, jeśli nie liczyć paru lat w wojsku, gdzie po raz pierwszy odkrył, jak można się naprawdę leczyć. Nie
mogłem sobie wyobrazić, żeby Saucerhead z własnej woli bodaj zbliżył się do tego miejsca.
Wiele osób przecierpi prawie wszystko, byle nie dostać się do Bledsoe. Wielu uważa szpital za
ostatnią bramę do śmierci.
- Jestem jej ochroniarzem - oznajmił Saucerhead.
- Co? A ja myślałem.. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl