[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nadciągającej burzy. Nim nadejdzie, trzeba wyszukać miejsce na nocleg, gdzie by się ognisko dało utrzymać, i
osuszyć przemokniętą odzież.
Przy blaskach coraz częstszych błyskawic szedł prędko, bo ziąb go przenikał od wilgotnych szat. Roz-
glądając się dokoła, dostrzegł kępę drzew zwalonych uderzeniem wichru dawno już zapewne, bo splątane
kłębowisko pni i gałęzi zmurszałe było. Suszu pod ręką, ile strzyma, a pod zwałem jakie takie schronienie przed
ulewą. Nie namyślając się wyrąbał wejście i jął krzesać ogień. Gdy płomień chwycił susz, Krzych dorzucił
gałęzi i zaczynał zwlekać mokre szmaty, a już pierwsze krople ulewy zaszeleściły po listowiu, z dala zaś słychać
było jakby szum wodospadu, który nasilał się i przybliżał.
Krzychowi zdało się. że ułowił jakiś głos ludzki, ale darmo wytężał słuch. Szum wzmagającej się na-
wałnicy zgłuszył wszystkie inne odgłosy. Nasilał się, przeleciał i skonał w oddali, tylko syk spadających w
ognisko kropel wody mącił nagle zapadłą, zaczajoną ciszę. Niebo nie przetarło się jednak, mrok gęstniał, a
odległe jeszcze pomruki świadczyły, że główne uderzenie burzy dopiero nadchodzi.
Tym razem wyraznie posłyszał wołanie. Niezbyt odległe, głos był niewieści czy chłopięcy. Krzych wy-
sunął się ze swego schronisk-i i nasłuchiwał, ale znowu szumiał tylko wzmagający się wiatr i dudniły chodzące
stronami grzmoty. Smolistą ciemność lasu rozrywał już poblask błyskawic, ale Krzych ruszył bez wahania w
stronę, skąd doszedł go głos, bo coraz częstsze uderzenia wichru oznajmiły, że burza jest tuż.
Istotnie, nim uszedł kilkadziesiąt kroków, jaskrawa błyskawica rozjarzyła ciemność i zaraz potem ude-
rzenie gromu zatrzęsło borem. Burza rozszalała się. las huczał, błyskawice, częste jak mruganie oczu, miotały
cieniami drzew wraz ze strugami wody ślepiąc oczy Krzycha. Szedł jednak przed siebie.
W migotaniu światła i mroku, pod nawisłymi gałęziami rozłożystego dębu nie byłby zauważył drobnej
postaci, gdyby nie rozdzierający dziecięcy krzyk, nabrzmiały nieprzytomną trwogą. W świetle nieustających
błyskawic spostrzegł chłopca, który zerwał się patrząc nań z widocznym przerażeniem. Zasłaniał sobą jakiś
drobny kształt skulony u stóp drzewa.
Krzych bez słowa przystąpił i odsunął na bok trzęsącego się chłopca, pochylił się i podjął dziecko. Dziew-
czynka . krzyknęła zasłaniając oczy dłońmi, ale nie zważał na to i ruszył z powrotem, niosąc dziecko. Raczej
czuł. niż słyszał, że chłopiec idzie za nim. Dotarłszy do swego schronienia, położył dziewczynkę i dorzuciwszy
suszu na ogień, spojrzał na dzieci, które, przytuliwszy się do siebie, patrzyły na niego spłoszonymi oczyma. Były
niewątpliwie rodzeństwem, chłopiec, starszy o kilka lat, opiekuńczym ruchem obejmował siostrę, nie
spuszczając oczu z Krzycha.
Krzych w milczeniu zapatrzył się w ognisko. Pierwsze od długich miesięcy spotkanie z ludzmi wstrząsnęło
nim, choć ułatwił je przypadek. Nie wiedział, co mówić i jak sic zachować. Pokonywać musiał wewnętrzny
opór. Dzieci trzeba jednak odprowadzić rodzicom, zapewne zbłądziły w lesie, gdzie zaskoczyła je burza. Los mu
posłużył. Aatwiej do ludzi zbliżyć się z przysługą i zyskać zaufanie, którego nie mógł budzić swym wyglądem.
Przestrach, jaki ogarnął dzieci na jego widok, wyraznie świadczył o tym. Wciąż jeszcze Wpatrywały się w niego
z niespokojnym napięciem.
Krzych czekał jednak tylko na przejście burzy, której odgłosy oddalały się już. Jeszcze szum wiatru
chwilami przechodził przez bór, ale strącał już jeno miliardy kropel wody, zatrzymanej przez listowie, i
rozganiał ciągnące chmury, bo pojaśniało, choć noc już zapadła. Krzych dzwignął się i powiedział:
 Pójdzmy!
Gdy chłopak nadal spoglądał nań z niepokojem, dodał:
 Nie lękajże się. Do domu.
Wyrostek odetchnął z widoczną ulgą, ale odparł:
 Nie wiem, czy trafię o ćmie. I daleko. Ona nie zajdzie.
 Poniosę  powiedział Krzych. Włożył giezło i kubrak, ściągnął z gałęzi tarczę, przypasał miecz i
wyszedłszy wraz z dziećmi z kryjówki, dorzucił:
 Prowadz!
Chłopak ruszył dość pewnie, a Krzych za nim, niosąc na ręku dziewuszkę. Zrazu czuł opór w
zesztywniałym ciałku, ale po chwili westchnęła i wtuliła się w jego ramię. Była lekka jak wiewiórka, nie czuł
zgoła jej ciężaru, jeno bicie drobnego serca na swej piersi i ciepły oddech na szyi. Ogarnęło go jakieś nieznane
uczucie, a gdy je sobie usiłował uświadomić, przeszło w przygnębiający smutek. Nigdy nie miał na ręku swej
córeczki i może nigdy mieć jej nie będzie. Ale otrząsnął się z przygnębienia. Po to idzie między obcych ludzi, by
drogę do swoich odnalezć.
Gdy dotarli nad leśną strugę, chłopiec przerwał milczenie:
 Już wiem, gdzieśmy. Niedaleko.
Pod nogami poczuli niewidoczną w mroku ścieżynę. Chłopiec widocznie nabrał zaufania do Krzycha, bo
zaczął mówić:
 Oj, będzież mi od rodzicieli! A wszystko przez nią, bo się uparła ze mną iść. Sam bym pośpiał do
domu przed burzą, a z nią nijak. Tylko błyskać zaczęło, nie ruszy się, ino oczy zatyka, bo się lęka ujrzeć leśnego
dziada.
Gdy Krzych się nie odzywał, chłopiec ciągnął:
 Prawdę rzec, sam się wystrachałem, gdym was z nagła ujrzał w błyskawicy. Jeno myślałem, żeście
zbój. Mój rodzic też wielki i mocarny, ale nie tak jak wy. Sokolnikiem jest u książęcia  dodał z pewną dumą
objaśniając.
Dość nagle zza kępy chaszczów ukazał się ciemny kształt budynku, z którego szparami okiennic sączyło
się światło. Wyrostek przystanął i rzekł niepewnie:
 Pójdę przodem, by się nie wystraszyli z nagła was ujrzawszy:
Chłopiec poskoczył do chaty, a Krzych przystanął czekając.
Doszedł go wysoki niewieści głos, zarazem gniewny i spłakany. Potem słychać było, jak chłopiec się
sprawiał. Krzych pchnął drzwi i schylając głowę, wtłoczył się do sionki. We drzwiach do izby natknął się na
niewiastę, która bez słowa porwała mu z rąk dziewczynkę. Dziecko spało tak twardo, że nie obudziło się, gdy
matka jęła tulić je i całować. Potem szturchnęła syna, mówiąc:
 Pódzi i ty spać. Lepiej, byś nie był pod ręką, odmieńcze, gdy rodzic wróci. Szukać was poszedł w
takowy czas. Zezlony będzie.
Weszła z dziećmi do przyległej komory, a Krzych usiadł na ławie i wsparłszy głowę na ręku, zapatrzył się
w ognisko. Ludzkie gniazdo, pachnące chlebem, sianem i wędzonym mięsiwem, przytulne i spokojne jak światło
wśród otaczających ciemności. Krzychowi przypomniał się dom Kundzi na Rybakach.
Z posępnej zadumy obudziło go wejście niewiasty. Stanęła przed nim, kręcąc zapaskę, spod czepca wy-
mykały się pukle czarnych i lśniących, niesfornych; włosów. Patrzyła na Krzycha świecącymi oczyma,
spojrzeniem zarazem ciekawym i nieśmiałym. I on spojrzał na nią, zmieszany, nie wiedząc, co rzec. Pierwsza
przerwała kłopotliwe milczenie. Głos miała wysoki i miękki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl