[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ledwie dyszące, skręcające się z głodu, toczy własną krew, by się wykarmić, niczym
skandynawski Uroboros pożera swój własny ogon.
Więc może brakuje rąk do pracy?
Nie, oczywiście nie brakuje. Rąk jest aż nadto, niektórzy mają ich trzy, inni cztery, wielu
dwie - Południe oferuje tutaj dużą rozmaitość, deformacja to cecha konstytutywna wszystkich
istot żywych, zasypiających i budzących się pod Dziwką, a Panna Rozpustna sprzyja też
przyrostowi naturalnemu, który - jeśli wierzyć statystykom prowadzonym przez Królikarnię -
jest kilkunastokrotnie wyższy niż na Północy. Tyle że te ręce, te dłonie nie garną się do pługa,
radła, do ziarna na siew i do żarna. Nie, południowe ręce garną się do żelaza: choćby do
najmarniejszego noża, do tępego topora, do włóczni; czy też bardziej współcześnie: do
karabinów (jeśli komuś uda się je kupić od nielegalnych handlarzy przemycających broń palną
z Północy), do samopałów samoróbnych, bardzo tutaj, w kraju Wszetecznicy, popularnych, do
domowej roboty materiałów wybuchowych, do czarów obezwładniających, zapalających,
paraliżujących, zabijających, deformujących, czarów zadających cierpienie, czarów
zniewalających, mylących drogę, ogłupiających. W tym względzie Południe wykazuje
nadzwyczajną inwencję - prawie że dorównującą tej demonstrowanej przez przybyszów z
Ziemi. Podczas gdy inne dziedziny życia kuleją, wytwornictwo broni i wszelkich przyrządów
służących do wojowania kwitnie. Huczą kuznie, wyrabiające złowrogie artefakty, dymią huty,
przetapiając metal na zbroje i miecze, wycina się olbrzymie przestrzenie lasów, by wybudować
okręty wojenne, pożytkuje się całą moc płynącą od Dziwki na to, by doskonalić siebie i swoje
wyposażenie w sztuce zadawania śmierci. I to często samym sobie; wciąż tylko wojny, spory,
utarczki wewnętrzne! W głowach tutejszych co rusz pobrzmiewają pytania - kto winien? Kto
ma rację? Kto chce nas urazić? Kto krzywo spogląda?
Kogo jeszcze można złupić z jedzenia?
Podróżując przez krainę Dziwki, łapię się czasem na myśli, że tkwi tutaj niezmierzony
potencjał! Gdyby wszystkich zebrać, zorganizować, zaprząc do jednej dobrze działającej
machiny państwowej - któż by się przeciwstawił? Tym nieprzeliczonym zbrojnym tłumom, tej
magii, wielokroć potężniejszej od łagodnych i wyglądających nieco dziecinnie czarów
Północy? W jeden miesiąc ta zabiedzona, zwaśniona i kipiąca frustracją kraina wyleczyłaby
swój kompleks niższości wobec ludów zamieszkujących zimną półkulę.
Tylko brakuje przywódcy, brakuje kogoś, kto podniesie sztandar, nie ma wśród
Południowców kogoś, kto widziałby dalej niż granice swojego panowania. Rozleniwia ich
magia, ten wytrych, jakiego używają w stosunku do rzeczywistości, ta droga na skróty,
odcinająca ich od drogi do prawdziwej chwały. Południowcy nie potrafią . Choć podskórnie
wyczuwają swoją niemożność, choć niektórzy, co bardziej ambitni, chciwi i krwiożerczy, zdają
sobie sprawę, że można byłoby poczynać sobie lepiej - nie potrafią. Zatracili zdolność radzenia
sobie z trudnościami, zatracili zdolność wykorzystywania możliwości. Jeśli rzeczywiście
Południe zatriumfuje nad Północą, stanie się to POMIMO działań wyznawców Rozpustnicy,
nie dzięki nim.
No, chyba że objawi się Czarownik. Zaczynam rozumieć, dlaczego tak powszechnie się
tutaj na niego czeka.
Jest potrzebny. Stanowi konieczność. Niezbędny element układanki. Klocek z
rozsypanego na podłogę pudełka, gdzieś zagubiony, przez co nie można nic zbudować, bo
właśnie ten jeden element jest kluczowy. Trybik, bez którego nie ruszy maszyna.
Czarownika bardzo na Południu brakuje.
Z NOTATEK (15) - ZAPISKI LUyNE
Już ponad miesiąc, odkąd podróżuję sam. Nie używam mazidła: skończyło się. Nie piję
białej wody: zabrał ją Elah. Nie wkładam płaszcza ochronnego: jest mi w nim zbyt gorąco,
niewygodnie, nadto drażni on moją skórę. Nie korzystam z zapasów żywności z Białej Wieży:
przestały mi smakować, kilkukrotnie po nich wymiotowałem i musiałem przerywać podróż -
zamiast nich jem to, co uda mi się zdobyć tutaj, osobliwie smakuje mi mięso tutejszych
zwierząt, najlepiej surowe.
No i krew. Tylko kiedy ją piję, mogę ugasić pragnienie (w tych rejonach jest piekielnie
gorąco).
Przed pierwszym łykiem wzdragałem się, bo, wiadomo, krew, picie, wampir - naszych
wzorców kulturowych nie da się zbyt prosto dopasować do rzeczywistości Trzeciego Zwiata.
Jednocześnie jakaś cząstka mnie wiedziała, że właśnie tego potrzebuję, że tylko w ten sposób
przytłumię buzujący w trzewiach płomień. Nie przestawałem więc pić.
Już się nie wzdragam.
Nie używam gogli, chroniących wzrok przed promieniowaniem Dziwki: wkładając je,
znacznie gorzej widzę (zupełnie, jak gdybym spoglądał na świat przez zamazane osadem dno
butelki), dodatkowo paski, zrobione ze skóry owiec hodowanych na stokach Północy, cisną
mnie w skronie, a raz nawet przypaliły mi skórę na czole i uszach.
Poza wszystkim świat oglądany bez tych przeklętych gogli wygląda znacznie lepiej.
Nie korzystam też z kapelusza mającego chronić mnie przed plugawym światłem
Wszetecznicy; pewnego dnia spłonął, sam z siebie, pozostała po nim kupka popiołu.
Zresztą teraz to światło, przed którym niby to mam się chronić, wcale nie wydaje mi się
plugawe. Nie korzystam więc z rady Elaha, by podróżować nocą: mimo że promienie Panny
Plugawej są ostre i gorące, ciągnie mnie do tego blasku, jak gdyby moja skóra potrzebowała
ciepła, jakie dają tylko krwiste promienie Rozpustnicy.
Wczoraj skorzystałem z kałasznikowa - konałem z głodu i pragnienia, w okolicy nie było
żadnej zwierzyny, ale nad bagnami kołowało kilka młodziutkich wił. Wyglądały jak anioły,
piękne i smukłe, choć słyszałem, że bywają bardzo niebezpieczne, a część przewodników po
Legendach nie zalicza ich do istot inteligentnych. W Trzecim Zwiecie wiły działają trochę tak
jak syreny przeniesione na ląd - zorganizowane w gromady, swą urodą i głosem obezwładniają
przybyszów po to, by okraść ich i zabić. Nie chciałem czekać na podobny rozwój wypadków,
poza tym naprawdę bardzo chciało mi się pić.
Ich krew była dziwna - brązowa, ciepła, pachniała bagnem. Mimo wszystko smakowała.
***
Wczoraj przeszedłem kolejny atak choroby.
Był inny niż poprzednie: wystąpiła gorączka i dreszcze, wystąpiły wizje, lecz tym razem
nie czułem się tak słaby jak wcześniej. Mogłem - wciąż! - chodzić, mogłem swobodnie
oddychać, a w pewnych chwilach, wtedy gdy krwawe wizje ustępowały, mój umysł odzyskiwał
jasność, choć może słowo odzyskiwał nie jest najlepszym określeniem, lepiej byłoby rzec
uzyskiwał ; z jakichś przyczyn moja sprawność umysłowa w tych momentach wzrastała do
poziomów, o jakich na Ziemi czy w Białej Wieży nie mógłbym nawet marzyć. Czułem, że
[ Pobierz całość w formacie PDF ]