[ Pobierz całość w formacie PDF ]

chwilę, a następnie ruszyli ku mnie chwiejnym
kowbojskim krokiem. O, tak! - radowałem się w duchu.
Bliżej! Dajcie mi tylko pretekst. Wejdzcie do mojego
ogródka, chłopcy. Wejdzcie do mojego świata. Już ja
wam go pokażę.
Zatrzymali się tuż przede mną. Uśmiechnąłem się
pobłażliwie.
- Cześć, chłopaki - powiedziałem ze spokojem.
Nie otrzymałem odpowiedzi. Ziemista twarz Grega
powlekła się akrobatyczną kombinacją złości i pogardy.
Dałbym sobie z nim radę jedną ręką, ale pozostali dwaj
byli więksi i masywniejsi. Na ich otępiałych obliczach z
pewnym opóznieniem wykiełkowała złośliwa wesołość.
Uśmiechnąłem się ponownie. Wszyscy czterej
szczerzyliśmy do siebie zęby jak małpy.
- Chętnie bym z wami pogawędził, przyjaciele -
rzuciłem gładko - ale muszę iść.
- Nie tak prędko - warknął nieustraszony Greg. Oj,
prosił się o fangę! Zebrawszy odwagę i zmusiwszy do
współpracy drętwy język, dodał: - Powinieneś był zostać
w swojej oborze, Paddy. Nikt cię tu nie chce.
Ach, tak? Zerknąłem ponad jego ramieniem w stronę
dziewcząt. Oczywiście. Cherchez la femme.
Zachichotałem radośnie. Biedny stary Greg, biedny
zakochany gnom! Wyobraziłem sobie, co zobaczył,
patrząc na mnie - o dwie stopy wyższego, o jard
szerszego w ramionach i o półtorej mili
przystojniejszego. Miałem ochotę dać mu buzi na
pociechę.
- Nie słyszałeś? - pisnął, podniecając się. - Głuchy
jesteś? Nie chcemy cię tutaj. Nie pasujesz do nas, synu.
Pochyliłem się, przytykając dłoń do ucha, by
dosłyszeć ten głosik kastrata. Przerażające. Wprost
trząsłem się ze strachu. Zaśmiałem się gromko i
ominąłem go z demonstracyjnym lekceważeniem.
Najwyższy z jego towarzyszy zastąpił mi drogę. Był
całkiem spory i już się nie uśmiechał. Z nim
przynajmniej nie miałbym wrażenia, że biję mysz.
Puściłem do niego oko.
Zza pleców doleciał mnie mysi pisk Grega:
- Nigdzie nie pójdziesz, pastuchu!
Obejrzałem się.
- Zdawało mi się, że mnie tu nie chcecie? -
zauważyłem logicznie.
Na zmarszczonym obliczu mojego rywala
odmalowała się konsternacja. Omal nie pękłem ze
śmiechu. Zaniepokojone dziewczyny zaczęły wołać do
kochasiów, żeby się w to nie mieszali (cokolwiek  to
miałoby znaczyć). Poparłem je:
- Właśnie, chłopcy, słuchajcie mądrej rady. Chyba
nie chcemy awantury, prawda?
- Zamknij się - warknął Greg.
- No co ty - zdziwiłem się - na nic więcej cię nie
stać?
Laura podbiegła i szarpnęła go za rękaw. Patrzyła na
mnie - słowo daję, widziałem, jak rumieni się ze wstydu! -
szepcząc mu coś do ucha. Z pewnością tym czymś była
pochwała pacyfizmu. Jednakże Grega i spółkę wciąż
korciło, żeby skopać mi tyłek. Najwyrazniej nie wzięli
pod uwagę różnicy doświadczenia nabytego w jakże
różnych środowiskach. Ich było trzech, aleja
wychowałem się na Falls Road, na Falls zaś człowiek
prędko uczy się rozmaitych perfidnych a skutecznych
chwytów. Grałem w pierwszej lidze, oni najwyżej w
trzeciej. Nie mieli ze mną szans. Już się cieszyłem, że
dam im pokazową lekcję tego, na co stać starą dobrą
klasę robotniczą. Laura będzie zachwycona.
Umieszczenie rywala w szpitalu to najowocniejsza znana
mężczyznom technika seksualna.
- Proszę cię, Greg. Proszę!
Głos też miała piękny. Słysząc ten intymny ton omal
nie udławiłem się z zazdrości. Spojrzałem na nich:
Piękna i bestia. Toż to przestępstwo, zbrodnia!
Opanowałem chęć, by runąć ku niej z ustami złożonymi
do pocałunku, zacisnąłem zęby i postarałem się wyglądać
tak ślicznie, jak to tylko możliwe.
Mogłem rzucić się jej w ramiona. Mogłem też
wykazać się męskością, wdeptując w ziemię wszystkich
trzech przeciwników. Nie zrobiłem tego. Doszedłem do
wniosku, że i tak nie mam szans zalś nić romantycznym
blaskiem, obróciłem się więc na pięcie i odszedłem nie
czekając, aż ci trzej zbiorą się na odwagę.
Kiedy się obejrzałem, szli w przeciwnym kierunku.
Laura i Greg zostali nieco w tyle. Greg, zgięty w pół,
rzygał obficie i z zaangażowaniem. Laura uniosła głowę,
spojrzała na mnie. Wpadło mi na myśl kilka gestów,
które mógłbym zrobić. %7ładen nie wydał mi się
odpowiedni, dałem sobie zatem spokój.
Tak... Znów porażka. Kolejna zmarnowana szansa.
Po co się tak uparłem? W Cambridge było wiele
ślicznych, rozumnych dziewcząt. Komu potrzebna do
szczęścia właśnie ona?
Mnie.
W końcu znalazłem sobie spokojne miejsce nad
strumykiem, z dala od balowego zgiełku. Usadziłem pupę
w trawie i grzecznie przywitałem się z kapuśniaczkiem,
który właśnie zaczął siąpić z ponurego nieba. Zapaliłem,
pociągnąłem łyk szampana z butelki. We własnym
towarzystwie człowiek czuje się najlepiej. Noc, dysząc z
wyczerpania, czołgała się w stronę świtu. Czekałem wraz
z nią na nadejście dnia.
Ranek znalazł mnie w tym samym miejscu,
smutnego i zmarzniętego. Wilgotna ściereczka brzasku
wypolerowała świat do połysku, skwapliwie zacierając
nocne grzechy. Rzeka toczyła się niemrawo, niebo było
miękkie i przepraszające. Na trawnikach poniewierały się
śmieci, skacowane markizy zwieszały mokre płachty
odarte z nocnego czaru sceptycznym spojrzeniem słońca.
Alejkami snuły się pary w wieczorowych strojach -
znużone i zmięte, na poły zachwycone, na poły
zawstydzone swymi świeżymi, kruchymi aliansami.
Dobrze, a gdzie Bogle? - zapytacie. Powtarzam: tam,
gdzieśmy go zostawili. Na samym końcu nadrzecznego
bulwaru, ukryty wśród gałęzi wierzb płaczących, karmi
kaczki okruchami znalezionej w trawie bułki. Plecy
oparte o wilgotny, ojcowski pień drzewa. Palce rwą
pieczywo. Umysł zapadł w przyjemny letarg. Ma za sobą
dobrą noc. Zimną, mokrą i ciemną, lecz na swój sposób
miłą. Jedną z jego najlepszych nocy pod gołym niebem.
Wstyd się przyznać, ale wspominałem Maurice'a. Ta
szaleńcza noc i niespokojny brzask nastroiły mnie do
głębszych refleksji, nasyciły delikatnym farszem żalu. W
takich chwilach pogmatwane sny przemawiają do
człowieka, gdy wygładza je żelazkiem wspomnień.
Spłoszone kaczki zerwały się do ucieczki, tracąc
apetyt. Usłyszałem, jak czyjś głos szepcze moje imię.
Zaskoczony podniosłem głowę. Słońce mnie oślepiło, tak
że najpierw rozpoznałem sukienkę. Cudownie,
pomyślałem. Właściwy moment jest istotą liryzmu.
Próbowałem zapanować nad swym banalnie wrażliwym
sercem, lecz ono jak zwykle skoczyło mi wprost do
gardła.
- Witaj, Lauro - wyjąkałem. (Całkiem niezle w
porównaniu z moimi wcześniejszymi popisami.)
Powiedziała, że szuka mnie od wielu godzin. Chciała
przeprosić za nocne zajście. Greg był pijany. Zwykle tak
się nie zachowuje. Ma kłopoty z pracą magisterską i
puszczają mu nerwy. Na pewno już żałuje tego, co
powiedział.
Nim jeszcze skończyła, łkałem ze wzruszenia i żalu.
Biedny Greg! Ach, cóż ja najlepszego zrobiłem!
No, to niezupełnie prawda. Uśmiechnąłem się i
rzuciłem subtelną uwagę typu:  A kogo obchodzi ten
kretyn?
Nie, też nie. Poprawka. Po prostu się uśmiechnąłem i
nic nie odpowiedziałem. Moje wypowiedzi nie robiły
dotąd najlepszego wrażenia na Laurze. Postanowiłem
zmienić taktykę. Milczeć jak głaz. Trochę się bałem, ale
byłem dobrej myśli.
Laura najwidoczniej przeżyła ciężką noc. Sukienkę
miała rozdartą w paru miejscach, włosy w nieładzie.
Teoretycznie przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy,
lecz ja oczywiście byłem nią urzeczony. Wyglądała
jeszcze ładniej niż zwykle; niedbały strój tylko
podkreślał jej wdzięki. Podżegała moje zmysły,
bezwstydnica. Byłem wściekły: nie grała fair. W ramach
kontrofensywy zaproponowałem jej, żeby usiadła.
- Dlaczego?
- A dlaczego nie? - rzuciłem na chybił trafił.
Ku memu nieogarnionemu zdumieniu Laura
Markham zeszła na brzeg strumyka i klapnęła na trawę
obok mnie, nie zważając na to, że ziemia jest mokra po [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl