[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podążając w kierunku zachodnim, jaki narzucały wypiętrzone przed nimi na tle nieba wielkie
czarne masywy. Valerius jechał w czole, a obok niego Tiberias wiedziony przez jednego ze
zbrojnych na uwiązanym do ramienia postronku. Pozostali trzymali się w pobliżu, jadąc z
dobytymi mieczami.
- Spróbuj sztuczek, a umrzesz w okamgnieniu - powiedział Valerius z naciskiem. - Po
prawdzie nie znam każdej ścieżyny w tych górach, ale dość mam orientacji w ogólnym
układzie terenu, żeby wiedzieć, w jakim powinniśmy zdążać kierunku, żeby wyjść na tyłach
Doliny Lwów. Uważaj, byś nas nie wywiódł na manowce.
Tiberias przechylił głowę i szczękając zębami, z zapałem upewniał Valeriusa o swym
oddaniu, a potem z głupim wyrazem twarzy podniósł wzrok na powiewający nad sobą
sztandar dawnej dynastii ze złotym wężem.
Obchodząc języki skalne wypełzające z gór otaczających Dolinę Lwów, szerokim
łukiem skręcili na zachód, a po dalszej godzinnej jezdzie ku północy; ledwie wydeptanymi
szlakami, krętymi ścieżynkami przebijali się przez dzikie, poszarpane góry. Wschód słońca
zastał ich o kilka mil na północny zachód od obozowiska Conana; tu przewodnik zawrócił ku
południowi, kierując się przez labirynt urwisk i przesmyków. Valerius skinął głową, oceniając
pozycję, w jakiej się znalezli, wedle kilku szczególnie wyniosłych szczytów. W
najogólniejszych zarysach wciąż miał orientację i wiedział, że zdążają we właściwym
kierunku.
Ale znienacka szara, wełnista, skłębiona masa napłynęła z południa, okrywając zbocza
i wypełniając doliny. Przyćmiła też słońce przemieniając świat w szarą otchłań, gdzie wzrok
sięgał ledwie na parę kroków w każdym kierunku. Marsz stał się męczącą wędrówką na
oślep. Valerius klął. Nie widział już szczytów służących mu za punkty orientacyjne. Musiał
całkowicie polegać na zdradzieckim przewodniku. Złoty wąż zwisał w bezwietrznym
powietrzu.
W końcu i sam Tiberias począł się plątać; przystawał, niepewnie rozglądał się dokoła.
- Pogubiłeś się, psie? - zapytał Valerius ostro.
- Słuchaj!
Gdzieś z przodu doniósł się słaby wirujący dzwięk - rytmiczne bębnienie.
- Werble Conana! - zakrzyknął przewodnik.
- Jeśli dość jestem blisko, by słyszeć werble - rzekł Valerius - to czemu nie słyszymy
wrzasków i szczęku oręża? Bój musiał się już zacząć.
- Wiatry i przepaście wyprawiają najdziwaczniejsze figle - odparł Tiberias szczękając
febrycznie zębami, co często zdarza się ludziom, którzy wiele czasu spędzili w wilgotnym
lochu. - Słuchajcie!
Do ich uszu dobiegł daleki zduszony ryk.
- Walczą już w dolinie! - zakrzyknął Tiberias. - A w bębny biją na górze.
Pospieszajmy!
I ruszył wprost na dzwięk dalekich werbli, jak ktoś, kto na koniec wie, gdzie się
znajduje. Przeklinając mgłę Valerius podążał za nim. Ale potem przyszło mu na myśl, że
opary maskują jego marsz. Conan go nie dostrzeże. Spadnie Cymmeryjczykowi na kark, nim
wspiąwszy się wyżej słońce rozpędzi mgłę.
Nie potrafiłby już powiedzieć, co ma z obu swych stron - turnie, lasy czy przepaście.
Werble dudniły nieustannie, coraz głośniej w miarę przybliżania się korpusu Valeriusa, ale
poza tym nie było słychać zgiełku bitwy. Valerius wzdrygnął się, gdy spostrzegł wyłaniające
się po obu stronach z tumanów mgły szare niebosiężne zbocza i pojął; że pokonują wąską
przełęcz. Ale przewodnik nie okazywał śladu zdenerwowania, Valerius zaś westchnął z ulgą,
gdy urwiska rozbiegły się na boki i zniknęły w oparach. Przebyli przesmyk i gdyby
planowano pochwycić ich w pułapkę, za stosowano by ją właśnie tam.
Lecz nagle Tiberias zatrzymał się ponownie. Werble dudniły głośniej, choć Valerius
nie miał pojęcia, skąd dobiega ich dzwięk. To mu się zdawało, że z przodu, to że gdzieś zza
pleców, to wreszcie że z lewej lub z prawej strony. Niecierpliwie rozejrzał się dokoła, a wstęgi
mgły kłębiły się wokół jego wierzchowca i osiadały wilgocią na żelazie zbroi. Za jego
plecami długa kolumna okutych w stal rycerzy rozwiewała się w oparach jak procesja widm.
- Czemu zwlekasz, kundlu? - zapytał surowo.
Tiberias zdawał się wsłuchiwać w upiorny werbel. Potem z wolna wyprostował się w
kulbace i odwróciwszy głowę popatrzył na Valeriusa z przerażającym uśmiechem na ustach.
- Mgła rzednie, Valeriusie - powiedział odmienionym głosem, wyciągając kościsty
palec. - Patrz!
Bęben zamilkł. Mgła opadła. Zrazu wyniosłe i nierzeczywiste, ukazały się nad szarymi
chmurami wierzchołki gór. Tuman zsuwał się niżej i niżej, rzedniał, bladł. Valerius podniósł
się w strzemionach i wydał okrzyk, który powtórzyli wszyscy jego żołnierze. Wszędzie wokół
piętrzyły się skały. Nie byli, jak im się zdawało, w szerokiej otwartej dolinie, a w ślepym
kotle otoczonym nagą skałą wielusetłokciowej wysokości, o jednym tylko wlocie, przez który
się tu; dostali.
- Psie! - Valerius rąbnął Tiberiasa wprost w usta swą opancerzoną pięścią. - Cóż to za
szatańska sztuczka?
Tiberias splunął krwią i zatrząsł się od straszliwego śmiechu.
- Sztuczka, co świat uwolni od bestii! Patrzaj, kundlu!
I znów Valerius wrzasnął, w gniewie jednak raczej niż przerażeniu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]