[ Pobierz całość w formacie PDF ]
44
wrzaski, dymy z fajek i cygar przysłaniały światła gryzącym tumanem, a obrzydły zapach
dymu rozwłóczył się po sali; ale Zenon nic już z tego nie czuł, nie słyszał, objęło go bowiem
takie pijackie rozrzewnienie, że chciało mu się płakać nad samym sobą, poczuł nagle nie-
zmierny ciężar samotności i opuszczenia, niezmierne oddalenie od jakiegoś życia, którego nie
mógł sobie teraz przypomnieć, a przy tym był już tak pijany, że się nie mógł poruszać, poło-
żył głowę na stole i usiłując sobie coś przypomnieć zapadał w gorączkową drzemkę, budził
się z niej niekiedy, próbował wstać i znowu spał.
Panie, pójdziemy razem! szeptała jedna z dziewczyn wchodząc do zagrody.
Czego, co? wybełkotał po polsku, nie rozumiejąc, skąd się wzięła.
Pan Polak? Rózia! Chodz tutaj, mr jest Polak! nawoływała zdumiona.
Tak, czego chcecie? Prędko... prędko...
No, nic... niczego... myśmy już sześć lat nie słyszały po naszemu... my tu zaraz... Na
Dorham Street... tam byśmy pogadali po naszemu... niech pan pójdzie...
Obsiadły go, ale umilkły, onieśmielone jego wyniosłą, dumną twarzą i milczeniem, a może
i jakimś utajonym w głębi serca wzruszeniem, dziwnie radosnym, jakie owładnęło nimi na
dzwięk prawie zapomnianego języka, na dzwięk słów, co wskrzeszały nagle dawno pomarłe
wspomnienia...
Otrzezwiał nieco, wstrząśnięty tym spotkaniem nieoczekiwanym, kazał dla nich podać jeść
i pić, zmuszając je prawie do jedzenia, bo się usilnie wymawiały nie śmiejąc się przyznać do
głodu i wzruszone niezmiernie jego dobrocią, lecz wreszcie dały się namówić zabierając się
dość łapczywie do krwawej baraniny, ale co chwila przestawały podnosząc trwożliwe, bada-
jące a wdzięczne oczy, bo troskliwie podsuwał im talerze i nalewał kieliszki rozmyślając na
pół przytomnie, o czym by mówić z nimi. Dziewczyny zaś odzywały się niekiedy zawstydzo-
nym, pokornym głosem, mieszając bezwiednie słowa angielskie z polskimi, o przykrym ak-
cencie żargonowym.
Obie były jeszcze dość młode i przystojne, ale tak wymalowane, wyróżowane, obwieszone
fałszywymi kosztownościami, zautomatyzowane w bezczelnych ruchach i pozach, zmartwiałe
w rysach, że sprawiały wrażenie figur woskowych jakiegoś podwórzowego panopticum, wy-
szarzałych poniewierką i śmiertelnie znużonych pod maską bielidła, bo w oczach podczernio-
nych i wyzywających taił się wyraz wiecznego lęku i długich lat głodu i hańby. Zrzuciły
okrywki, prezentując z pewną bezwiedną dumą swoje śmieszne stroje, pełne świecideł; jedna
z nich, wyższa, była dość głęboko dekoltowana.
Drgnął naraz, dojrzawszy na jej plecach czerwoną pręgę jakby od bata.
Skąd jesteście? zapytał przypatrując się nieznacznie.
Mr jest sam dziedzic? Prawda?
Znam, znam! odpowiadał myśląc o tej dziwnej prędze.
Pan zna Kutno? Rózia! Mr zna nasze miasto! wykrzyknęła zdumiona.
Cicho, Salcia, bo może mr jest sam dziedzic? uspokajała ją przezornie.
Mr jest sam dziedzic! Prawda?
Skinął potakująco nie rozumiejąc pytania, nie mogąc oderwać oczów od tej czerwonej prę-
gi, przeniesiony rozbłysłym nagle przypomnieniem tam, w szaleńcze koło biczowników, a
one, rozradowane, wzruszone do głębi, ośmielone już, zaczęły opowiadać na przemian o tym
mieście rodzinnym, wyrywały sobie z ust przeróżne szczegóły, rozbudzały wspomnienia,
stając w olśnieniu szczęśliwości wobec jakichś dni nagle wyłonionych z pamięci, wobec lat
przepadłych w kurzu poniewierki, a zmartwychwstających teraz radością samą i szczęściem.
Przestały jeść, wrzeszczały coraz głośniej, śmiały się jak dzieci, upijając się wspomnieniami i
wódką, której już sobie nie żałowały, zrywały się z miejsc i zmęczone, rozgorzałe, nabrzmiałe
łzami, zapominając o nim, o sobie, o całym świecie, oszalałe zgoła, przycichły naraz, wybu-
chając długim, żałosnym płaczem, ale i wtedy nie przestając snuć wspomnień przełzawio-
nych.
45
Ty, Salcia, pamiętasz dziedzica? Pamiętasz: on miał cztery konie czarne jak smoki, ka-
retą jezdził, co się świeciła jak lustro? Pamiętasz?
A ty pamiętasz, Róziu, dom pana burmistrza?...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]