[ Pobierz całość w formacie PDF ]
samozaciskający się węzeł prawie ją udusił. Jej twarz przybrała zabawny niebie-
ski kolor i kobieta była bliska utraty przytomności, a mimo to z ust wydobył się
chrapliwy śmiech.
209
Dlaczego jej nie zostawisz? o mało nie powiedział Eddie, gdy Roland
szybko się pochylił się, żeby rozluznić węzeł. Niech się udusi! Nie wiem, czy
ona chce sama to zrobić, tak jak powiedziałeś, ale wiem, że chce, żebyśmy zrobili
to my. . . Zostaw ją!
Potem przypomniał sobie Odettę (chociaż ich spotkanie było tak krótkie i wy-
dawało się takie odległe, że zaczynało zacierać się w pamięci) i pospieszył z po-
mocą Rolandowi. Rewolwerowiec niecierpliwie odepchnął go jedną ręką.
Tu jest miejsce tylko dla jednego. Kiedy poluzował sznur i Władczy-
ni zaczęła chrapliwie łapać powietrze (natychmiast wydychając je w wybuchach
złośliwego śmiechu), odwrócił się i obrzucił Eddiego krytycznym spojrzeniem.
Myślę, że powinniśmy zatrzymać się na noc.
Jeszcze kawałek prawie błagał Eddie. Mogę iść jeszcze kawałek.
Jasne! To silny byczek! Da radę obrobić jeszcze jeden rząd bawełny, a po-
tem całą noc ciągnąć ci druta.
Nie chciała nic jeść, więc miała zapadnięte policzki i twarz pooraną bruzdami
oraz niezdrowy błysk w podkrążonych oczach.
Roland nie zwracał na nią uwagi, tylko uważnie przyglądał się Eddiemu.
W końcu kiwnął głową.
Trochę. Nie daleko, ale jeszcze trochę.
Po dwudziestu minutach Eddie sam zarządził postój. Ramiona miał jak gala-
reta.
Usiedli w cieniu skał, słuchając mew, obserwując fale, czekając, aż słońce zaj-
dzie i homarokoszmary wyjdą z wody i zaczną zadawać swe idiotyczne pytania.
Zciszywszy głos tak, aby Detta nie mogła go usłyszeć, Roland powiedział Ed-
diemu, że prawdopodobnie skończyły im się dobre naboje. Eddie tylko odrobinę
zacisnął wargi. Roland był zadowolony.
Tak więc będziesz musiał sam zatłuc któregoś z nich stwierdził Roland.
Ja jestem za słaby, żeby podnieść wystarczająco duży kamień i. . . celnie rzucić.
Teraz Eddie przyjrzał się towarzyszowi.
Nie spodobało mu się to, co zobaczył.
Rewolwerowiec zbył go machnięciem ręki.
Nieważne rzekł. Nieważne, Eddie. Jest jak jest.
Ka rzucił Eddie.
Rewolwerowiec z nikłym uśmiechem kiwnął głową.
Ka.
Kaka dodał Eddie i spojrzeli po sobie, a potem obaj roześmiali się.
Roland wyglądał na zaskoczonego i może nawet więcej niż trochę przestra-
szonego zgrzytliwymi dzwiękami, jakie wydobywały się z jego ust. Ten przypływ
wesołości nie trwał długo. Kiedy się skończył, rewolwerowiec miał zamyśloną
i melancholijną minę.
210
Czy te śmichy-chichy znaczą, że już wreszcie zrobiliście sobie dobrze?
zawołała do nich Detta ochrypłym, załamującym się głosem. Kiedy wezmiecie
się do roboty? Chcę to zobaczyć! Do roboty!
* * *
Eddie upolował kraba.
Tak jak poprzednio, Detta nie chciała jeść. Eddie skonsumował połowę porcji,
a potem zaproponował jej drugą połowę.
Nie ma mowy! warknęła, sypiąc z oczu skry. Nie ma mowy. Napcha-
łeś trucizny do tej części. Chcesz mnie otruć. Eddie bez słowa wziął resztę mięsa,
włożył sobie do ust przeżuł i połknął.
To nic nie znaczy odrzekła ponuro Detta. Zostaw mnie w spokoju,
łajzo.
Eddie nie miał takiego zamiaru.
Podsunął jej drugi kawałek.
Sama rozerwij go na pół. Daj mi obojętnie który kawałek. Ja zjem moją
część, a ty swoją.
Nie dam się nabrać na twoje sztuczki, panie Charlie. Zostaw mnie, powie-
działam, więc masz zostawić mnie w spokoju.
* * *
W nocy nie wrzeszczała. . . lecz rano była tam w dalszym ciągu.
* * *
Tego dnia przeszli tylko dwie mile, chociaż Detta nie próbowała przewracać
wózka. Eddie doszedł do wniosku, że była zbyt słaba, aby ponawiać takie próby
sabotażu. A może doszła do wniosku, że właściwie są one zbyteczne. Trzy czynni-
ki wywierały swój zgubny wpływ na podróżnych: zmęczenie Eddiego; krajobraz,
który po wielu dniach w końcu zaczął się zmieniać; oraz pogarszający się stan
zdrowia Rolanda.
211
Coraz rzadziej napotykali łachy sypkiego piasku, ale było to niewielką pocie-
chą. Grunt stawał się bardziej żwirowaty, przypominający raczej kiepską glebę niż
piach (tu i ówdzie rosły kępy chwastów, sprawiających wrażenie prawie zawsty-
dzonych swoją obecnością w takim miejscu), a z tej dziwnej mieszanki piasku
i gleby sterczało tyle głazów, że Eddie musiał objeżdżać je tak samo, jak przedtem
omijał piaszczyste ławice. Zauważył, że wkrótce dotrą do końca plaży. Wzgórza,
brązowe i posępne, powoli zbliżały się do morza. Eddie dostrzegał już wijące się
między nimi wąwozy, które wyglądały na wyżłobione przez niezdarnego olbrzy-
ma, wymachującego tępym tasakiem. Tej nocy dotarł do niego dzwięk płynący
gdzieś z wysokiego zbocza, przypominający miauczenie wielkiego kota.
Plaża wydawała się bezkresna, ale musiał się pogodzić z myślą, że gdzieś się
kończyła. Gdzieś w oddali te wzgórza po prostu zepchną ją do morza. Zerodowane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]