[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chciwi.
Przed nimi na niewielkim placu wybuchło jakieś zamieszanie. Sześciu brudnych,
zarośniętych żołnierzy zaczepiło arogancko wyglądającego człowieka w zielonym
płaszczu.
Zejdzcie mi z drogi, powtarzam protestował głośno.
Chcemy tylko zamienić słówko, Lemborze odparł jeden z żołnierzy z nie-
przyjemnym uśmiechem. Był chudy i miał długą bliznę na policzku.
Co za idiota zaśmiał się grubiańsko jakiś przechodzień. Lembor taki się
zrobił ważny, że zapomniał o środkach ostrożności.
Czy oni chcą go aresztować, przyjacielu? zapytał grzecznie Durnik.
Tylko na chwilę odparł przechodzień.
A co z nim zrobią? pytał dalej Durnik.
To co zwykle.
A co robią zwykle?
100
Sam popatrz. Ten dureń wie przecież, że nie powinien chodzić bez ochrony.
%7łołnierze okrążyli człowieka w zielonym płaszczu, a dwóch chwyciło go brutalnie
pod ręce.
Puśćcie mnie protestował wciąż Lembor. Co wy sobie wyobrażacie?
Chodz spokojnie, Lemborze rozkazał żołnierz z blizną na twarzy. Nie
utrudniaj pracy.
Zaczęli ciągnąć go w stronę wąskiej alejki.
Ratunku! Lembor wyrywał się rozpaczliwie.
Jeden z żołnierzy uderzył go pięścią w podbródek, potem wciągnęli go w alejkę.
Rozległ się krótki krzyk i odgłosy szamotaniny. Dochodziły też inne dzwięki: kilka
stęknięć, zgrzyt żelaza o kości, długi, cichnący jęk. Szeroki strumień krwi wypłynął
z alejki i pociekł do rynsztoka. Po minucie żołnierze wyszli na placyk, z uśmiechem
wycierając miecze.
Musimy coś zrobić. Garion czuł mdłości z oburzenia i grozy.
Nie odparł twardo Silk. Jedyne, co musimy, to pilnować własnych intere-
sów. Nie przyjechaliśmy, żeby się mieszać do lokalnej polityki.
Polityki? powtórzył Garion. To było morderstwo. Może chociaż spraw-
dzimy, czy jeszcze żyje?
Nie sądzę stwierdził Barak. Sześciu uzbrojonych ludzi potrafi zwykle
porządnie wykonać robotę.
Tuzin innych żołnierzy, równie niechlujnych jak pierwsi, wbiegło na plac z mie-
czami w dłoniach.
Za pózno, Rabbasie zaśmiał się chrapliwie ten z blizną. Lembor już was
nie potrzebuje. Właśnie doznał nagłego ataku śmierci. Wygląda na to, że straciliście
pracę.
Ten, którego nazwał Rabbasem, zatrzymał się i spojrzał ponuro. Potem na jego
twarzy pojawił się wyraz brutalnej chytrości.
Może i racja, Kragger jego głos był równie chrapliwy. Ale może stwo-
rzymy kilka wolnych miejsc w garnizonie Elgona. Na pewno chętnie zatrudni dobrych
fachowców.
Ruszył do przodu, groznie kreśląc ostrzem miecza niskie łuki.
Rozległ się brzęk i tupot. Na plac wbiegło dwudziestu legionistów w podwójnej
kolumnie. Ich stopy równocześnie uderzały o bruk. Trzymali krótkie lance. Zatrzy-
mali się między dwiema grupami żołnierzy, a obie kolumny zwróciły się plecami do
siebie i wysunęły lance. Pancerze legionistów były wypolerowane do połysku, a cały
ekwipunek bez najmniejszej plamki.
Rabbas, Kragger, dość tego rzucił ostro sierżant, dowodzący oddziałem.
Macie natychmiast wynosić się z ulicy.
Te świnie zabiły Lembora, sierżancie! zawołał Rabbas.
To fatalnie odparł bez wielkiej sympatii legionista. A teraz precz z ulicy.
Póki jestem na służbie, nie będzie tu żadnych bójek.
Nic nie masz zamiaru zrobić? spytał Rabbas.
Właśnie robię. Zaprowadzam porządek na ulicy. A teraz wynocha.
Rabbas zawrócił nagle i na czele swych ludzi zszedł z placu.
Ciebie to też dotyczy, Kragger rzucił sierżant.
Oczywiście, sierżancie odparł tamten ze służalczym uśmiechem. I tak
mieliśmy już iść.
Z tłumu gapiów dobiegły nieprzyjazne okrzyki. Legionista obejrzał się z grozną
miną i natychmiast zapadła cisza.
Durnik syknął przenikliwie.
101
Tam, po drugiej stronie placu szepnął do pana Wilka. Czy to nie Brill?
Znowu w głosie Wilka brzmiało zniechęcenie. Jak on to robi, że ciągle
jest przed nami?
Przekonajmy się, co planuje zaproponował Silk. Oczy mu zabłysły.
Pozna nas, jeśli spróbujemy go śledzić ostrzegł Barak.
Zostaw to mnie. Silk zsunął się z siodła.
Widział nas? zapytał Garion.
Chyba nie odparł Durnik. Rozmawia z jakimiś ludzmi. Nie patrzy w naszą
stronę.
Na południowym końcu miasteczka jest gospoda poinformował Silk, zdej-
mując kamizelę i przywiązując ją do siodła. Spotkamy się tam mniej więcej za
godzinę po czym niewysoki mężczyzna odwrócił się i zniknął w tłumie.
Zsiądzmy z koni polecił krótko Wilk. Poprowadzimy je.
Przeszli brzegiem placu, starając się, by konie zasłaniały ich przed Brillem.
Garion raz tylko spojrzał w wąską alejkę, gdzie żołnierze wciągnęli Lembora. Za-
drżał i odwrócił głowę. W brudnym zaułku leżał jakiś niekształtny stos okryty zielonym
płaszczem, a ściany domu i kamienie bruku zachlapane były krwią.
Zjechawszy z placu przekonali się, że całe miasteczko aż kipi z podniecenia,
a w pewnych przypadkach także z niepokoju.
Lembor, powiadasz? pytał kupiec w niebieskim płaszczu, o poszarzałej ze
strachu twarzy, innego, równie wstrząśniętego. Niemożliwe.
Mój brat właśnie rozmawiał z kimś, kto to widział zapewnił go drugi kupiec.
Czterdziestu żołnierzy Elgona napadło go na ulicy i zarąbało na oczach tłumu.
Co z nami będzie? jęknął drżącym głosem pierwszy.
Nie wiem jak ty, ale ja się ukrywam. Teraz, kiedy Lembor nie żyje, żołnierze
Elgona spróbują pozabijać nas wszystkich.
Nie ośmielą się.
A co ich powstrzyma? Idę do domu.
Czemu słuchaliśmy Lembora? lamentował pierwszy kupiec. Mogliśmy
nie mieszać się do całej tej sprawy.
Teraz już za pózno odparł drugi. Wracam do domu i rygluję drzwi.
Odwrócił się i odszedł pospiesznie.
Pierwszy spoglądał za nim przez chwilę, po czym także odbiegł.
Ostro tu grają, co? zauważył Barak.
Dlaczego legiony na to pozwalają? zapytał Mandorallen.
Legiony zachowują neutralność w takich sprawach wyjaśnił Wilk. To
część ich przysięgi.
Gospoda, do której skierował ich Silk, była czystym, kwadratowym budynkiem
otoczonym niewysokim murem. Przywiązali konie na dziedzińcu i weszli do środka.
Możemy coś zjeść, ojcze oświadczyła ciocia Pol, siadając za wyszorowanym
dębowym stołem w głównej sali.
Ja właśnie. . . pan Wilk spojrzał na drzwi, wiodące do piwiarni.
Wiem odparła. Ale najpierw powinniśmy coś zjeść.
Dobrze, Pol westchnął pan Wilk.
Posługacz przyniósł im talerz dymiących kotletów i grubych pajd chleba nasączo-
nych masłem. Garion wciąż czuł kurcze żołądka po tym, co widział na placu, jednak
zapach mięsa szybko przywrócił mu apetyt. Już prawie kończyli jedzenie, gdy jakiś
nędznie wyglądający, niski mężczyzna w białej lnianej koszuli, skórzanym fartuchu
i wystrzępionym kapeluszu wszedł na salę i bezceremonialnie zasiadł przy ich stole.
Jego twarz wydawała się w jakiś nieokreślony sposób znajoma.
102
Wina! wrzasnął na posługacza. I jeść.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]