[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ze strachu. Sięgnęłam i dotknęłam sierści na jego udzie.
- Biedactwo.
Szybko owinąłeś linę wokół jego nóg. Następnie wyjąłeś z bagażnika wiadro i jeden z
dużych pojemników z wodą. Postękując trochę, podniosłeś go i oparłeś sobie o nogę, a potem
ostrożnie nalałeś wody do wiadra.
Usiłowałeś zachęcić wielbłąda do picia, mrucząc:
- Tak, spokojnie, mała.
Głaskałeś jej szyję, starając się ją uspokoić. Ale wielbłądzica tylko oglądała się do tyłu
za swoim znikającym stadem. Jęczała i jęczała. Próbowała ruszyć w ich stronę, lecz
zaciskałeś linę wokół jej przednich nóg. Kopnęła tylną nogą, mijając mnie o centymetry.
- Ostrożnie - ostrzegłeś. Podskoczyłeś do mnie, owijając linę nad kolanem zwierzęcia.
- Idz na drugą stronę.
Przerzuciłeś linę przez jej garb.
- Pociągnij - rozkazałeś. Zrobiłam to. - Mocniej.
Pociągnęłam, nienawidząc każdej sekundy. Przy każdym naszym ruchu wielbłąd
mruczał i bulgotał, i patrzył na mnie z przerażeniem. Ty też ciągnąłeś ze swojej strony. W
końcu przednie nogi wielbłądzicy ugięły się i uklękła na piasku.
- Dosyć! - krzyknąłeś.
Rzuciłeś się na jej garb, całym ciężarem ciała. Napierałeś na nią, aż jej tylne nogi
załamały się, a ty nabrałeś pewności, że już nie wstanie. Potem szybko owinąłeś linę wokół
jej kolan, obwiązując je tak mocno, że nie mogła ich wyprostować.
- To okrutne - powiedziałam.
- A masz ochotę na krwotok do mózgu od kopnięcia w głowę? - Podrapałeś skórę nad
jednym z kolan wielbłąda. - Uwierz mi, są na to okrutniejsze sposoby.
Uwierzyłam. Pewnie znałeś okrutniejsze sposoby robienia wszystkiego. Jęki wielbłąda
były coraz głośniejsze i rozpaczliwsze. Wydawały się zbyt głośne, by mogły pochodzić tylko
od niej, brzmiało to tak, jakby dołączyła do niej cała pustynia. Zastanawiałam się, czy ktoś
jeszcze to słyszy. Reszta stada była już znowu tylko kropkami na horyzoncie, niemal
niedostrzegalnymi. Samica nadal rzucała się całym ciałem w ich stronę.
- Zapomnij, że uciekniesz, mała - mruknąłeś.
Miała spętane nogi i była przywiązana do samochodu. Rzeczywiście było mało
prawdopodobne, żeby mogła się wybrać dokądkolwiek. Ale ja tego żałowałam. Chciałabym,
żeby zdołała zerwać liny i pogalopować za swoim stadem, cały czas głośno wołając.
- Zabrałabyś mnie ze sobą? - wyszeptałam w jej ciepły, dyszący bok.
Przesunęłam się, żebym mogła spojrzeć na jej pysk. Nawet tak przerażona miała
piękne oczy. Ciemne i brązowe z rzęsami wyglądającymi na miękkie. Przestała oglądać się za
stadem, żeby popatrzeć na mnie.
- Teraz ty też jesteś w pułapce - szepnęłam. - Nawet nie myśl o ucieczce. I tak cię
dogoni.
Opuściła łeb. Patrzyła na mnie. Jakby rozumiała. Pokiwałam głową.
- Ty i ja. Ty i ja, kochana.
Kiedy przestała się ruszać, podszedłeś do niej. Wyciągnąłeś rękę, żeby złapać jej pysk.
Miałeś coś w rodzaju uzdy. Jak tylko cię zobaczyła, uniosła głowę poza zasięg twoich ramion.
Tym razem ryknęła. Dzwięk był potworny i gardłowy. Położyłeś dłoń na jej szyi, usiłując
pochylić łeb zwierzęcia do dołu.
- Hej, mała - mruknąłeś. - Hej, ślicznotko. Proszę, nie rób tego.
Wielbłądzicy to się bardzo nie spodobało. Ryczała, bulgotała i szaleńczo machała
głową. Ty wciąż ciągnąłeś ją do siebie, twoja siła pokonywała nawet wielbłąda. Przez chwilę
znowu patrzyła na mnie, trzepocząc swoimi długimi, ślicznymi rzęsami. Potem odwróciła się
w twoją stronę i zwymiotowała ci na głowę.
Wielbłądzie wymioty nie są podobne do niczego. To zielonkawobrązowa, grudkowata
breja; śmierdzi jak psie gówno, razem wymieszane ścieki i siki. Gorszego smrodu na pewno
w życiu nie czułam. Gorszy niż bąki taty. Gorszy niż niemowlęca kupa. Gorszy niż
cokolwiek. A twoja głowa była tym świństwem pokryta. Patrzyłam na ciebie, wyplułeś trochę
tego. Otarłeś policzek wierzchem dłoni. Palcami starłeś wymiociny z oczu. Potem się
pochyliłeś i sam też zwymiotowałeś.
A ja zaraz po tobie. Jak tylko poczułam ten smród, straciłam kontrolę nad żołądkiem.
Jestem beznadziejna, zawsze wymiotuję, jeśli ktoś inny to robi. Musiałam usiąść na piasku i
wcisnąć głowę między kolana, tak było zle. A słuchanie, jak ty wymiotujesz, nie pomagało.
Wymiotowałam strasznie długo, dłużej niż ty. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego
wielbłądzica przestała jęczeć. Pewnie była z siebie całkiem zadowolona, na pewno się z nas
śmiała. Nie miałam do niej pretensji. A może po prostu w tamtej chwili porzuciła wszelką
nadzieję, zrozumiała, że jej stado odeszło na zawsze i że nie ma sensu dalej jęczeć.
Przekręciłam się i oparłam o drzewo. Wszędzie wisiał smród rzygowin. Muchy już się
na nie rzuciły. Bzyczały niezmordowanie, rzucając się na wymiociny, a potem usiłując
wylądować mi na twarzy. Upał jeszcze wszystko pogarszał, aż kręciło mi się w głowie.
Popatrzyłam na piasek ciągnący się kilometrami, lecz ciężko było się na nim skupić.
Podróż powrotna była najgorsza w moim życiu. Nawet gorsza niż ta, kiedy byłam
zamknięta w bagażniku, czego zresztą i tak nie pamiętam. Nawet przy wszystkich oknach
otwartych odór nie znikał, wciskał się w każdy kąt samochodu ze swoją obrzydliwością.
Kiedy wymioty wyschły na nas, cuchnęły jeszcze bardziej, jakby fetor stóp zmieszał się ze
skwaśniałym mlekiem. I nie pomagało, że ten smród łączył się z zapachem rozgniecionych
owoców z pikniku, teraz porozrzucanych po całym tylnym siedzeniu przez twoją szaloną
jazdę. Głowy mieliśmy wychylone przez okna.
Wielbłądzica kłusowała obok pojazdu, teraz już posłuszna. Jakby w jakimś
niewielkim stopniu odegrała się na nas i stała się przez to szczęśliwsza. Wymiotowałam
jeszcze nie raz, po boku samochodu spływały cienkie, białe strużki soków żołądkowych.
Następnego dnia byłeś na dworze z wielbłądzicą, tresując ją w zagrodzie z desek i
liny, którą musiałeś zrobić poprzedniego wieczora. Zbudowałeś ją tak, że łączyła się z
drucianym ogrodzeniem wokół Samotnych.
Wyszłam z domu, żeby popatrzeć. Nałożyłeś jej na głowę kantar i prowadzałeś ją,
ciągnąc za przywiązaną do niego linę. Wielbłądzica była spokojniejsza, niemal
zrezygnowana. Głowę trzymała niżej i dała już sobie spokój z jęczeniem. Mówiłeś do niej
cicho i łagodnie, słowami, których nie słyszałam ani nie rozumiałam. Wyglądało na to, że jej
się to podoba.
- Jak chcesz ją nazwać? - zapytałeś, kiedy mnie zauważyłeś.
- Stolen1 - odparłam. To było pierwsze, co mi przyszło do głowy.
- Takie sobie imię.
- Ale tak jest, nie? Uprowadziłeś ją ze stada. - Było mi przykro, że miałam w tym swój
udział.
- Nauczy się nas kochać - szepnąłeś. - Tak samo myślałaś o swoim kocie, kiedy go
wybrałaś w schronisku...
- To co innego.
1Stolen [z ang.] - uprowadzona, skradziona.
Podszedłeś do mnie, ciągnąc za linę. Wielbłądzica pochyliła głowę, mogłam ją
pogłaskać. Ty położyłeś jej rękę na brzuchu, zastanawiałeś się.
- Powinniśmy ją nazwać Rzygaczka - stwierdziłeś.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]