[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kimi aspektami funkcjonowania zamku. Każdy, kto okazywał choćby najmniej-
sze podejrzenia, znikał, a wszyscy pozostali zostawali zwolnieni. On tu rządził.
Nie Klayth, myślał, nie ten marionetkowy władca, który wszystkiego, co wie, na-
uczył się ode mnie, którego prowadziłem, którym manipulowałem, jak i wszyst-
kim w tym małym, zgniłym, tandetnym królestwie. Snydewinderowi udało się
ocenzurować wspomnienia o dość haniebnym wydaleniu z Cranachanu i scenie,
w której król Grimzyn wraz z komisją przedstawił mu, bez ogródek, los, jaki go
czeka, jeśli jego plan nie przyniesie spodziewanych efektów lub jeśli Snydewinder
nawet w ogóle pomyśli o ponownym postawieniu stopy w Cranachanie.
Ale wszystko powiodło się znakomicie, plan okazał się sukcesem. Im więcej
o tym myślał, tym bardziej czuł się zmieszany i zakłopotany. To nie miało sensu.
Wykonał swoje zadanie, dotrzymał swojej części umowy. Cranachan otrzymywał
dziesięcinę z Rhyngill, zapobiegł najechaniu tego miejsca. I na co to wszystko?
Jakie dostał podziękowania? Po trzynastu długich latach niewolniczej harówki
u tronu, rozmyślał, przysyłają wielkich, rozwalających drzwi rycerzy, by mnie
nastraszyć. Ale to im się nie uda. Nie ujdzie im na sucho. O co to, to nie! Ja im
pokażę!
Obejmując mocno kolana i kiwając się na krześle, Snydewinder mamrotał,
jęczał i narzekał pod nosem.
174
* * *
Słuchajcie! powiedział Beczka ponaglająco.
W długim, mrocznym korytarzu jego głos zabrzmiał głucho i dudniąco.
Czego? spytała Cukinia.
Ktoś tu idzie.
Najwyższy czas westchnął zrzędliwie Firkin. Idziemy tym koryta-
rzem ze sto lat!
Nie, znowuż nie tak długo! odparł Beczka, broniąc Cukinii.
Kroki stały się głośniejsze.
Może uda nam się spytać tego kogoś o drogę rzucił Firkin sarkastycznie,
patrząc na dziewczynkę. Tym komentarzem trafił w czuły punkt.
Słuchaj, to nie moja wina, że nigdy wcześniej tu nie byłam! krzyknęła,
tupiąc nóżką Cukinia. To duży zamek.
A więc znowu się zgubiłaś? Firkin był spięty, dostrzegalne stawało się
ogólne napięcie.
Cukinia odwróciła wzrok.
Kroki się zbliżały. Firkin zrobił nachmurzoną minę.
Ależ proszę was, proszę! Nie tak powinniście się zachowywać! Merlot
stanął pomiędzy dwojgiem nastolatków, szeleszcząc przy tym melodyjnie. Nie
tak, czyż nie?
Arbutus przytaknął zgodnie.
Firkin spojrzał na jaskrawo odzianego czarodzieja.
A co sugerujesz? Chłopcu zaczynały puszczać nerwy.
Powinniśmy współpracować! zaapelował Beczka.
Jasny gwint, zgrabnie to ujął, prawda, Arbutusie? powiedział Merlot.
Sowa przytaknęła, wkładając w to całą swą sowią mądrość.
Ująć to nas może ten ktoś, co pędzi korytarzem oznajmił Pasztetnik,
zmieniając temat konwersacji na o wiele bardziej przyziemny i na czasie.
Kroki dudniły regularnie o podłogę korytarza. Cała grupka spoglądała w stro-
nę, z której dobiegał hałas. Pasztetnik zmrużył oczy, Merlot zezował w półmroku,
Firkin i Beczka stali zakłopotani, a Arbutus otworzył powoli jedno oko, spojrzał
w korytarz i po chwili znów je zamknął.
Nic nie widzę oznajmiła Cukinia.
Nie jestem pewien, czy chciałbym coś zobaczyć wyszeptał Beczka.
Ale tu wcale nie jest ciemno dodała dziewczynka. Boję się.
A ja chciałbym wiedzieć powiedział Firkin cicho dlaczego ten ktoś
biegnie. . .
Mmm rozwiał wątpliwości kolegi Beczka.
175
. . . i czy nie powinniśmy poszukać jakiejś kryjówki.
Merlot popatrzył na niego.
To znaczy. . . eee. . . co, jeśli idą nas zaaresztować. . . Jeśli wiedzą, że tu
jesteśmy. . . ?
Wokół nich grało echo kroków. Wszyscy wpatrywali się w pusty korytarz.
Dudnienie było coraz głośniejsze, odbijało się od ścian. Brzmiało tak, jakby do-
chodziło z wnętrza ścian. Powinni już byli kogoś dostrzec, kogoś bardzo dużego,
sądząc po krokach, coraz głośniejszych i bliższych, bliższych. . .
Czy w tym zamku straszy?! Beczka starał się przekrzyczeć dudnienie.
Boję się pisnęła Cukinia.
. . . i bliższych. Tajemnicza postać powinna już do nich dobiec.
Nic nie widzę! dodał Beczka.
Próbowali skupić się na zródle dzwięku, wciąż donośniejszego i coraz bliż-
szego. Zbyt bliskiego. Znajdowało się nad nimi. Jak jeden mąż wszyscy unieśli
głowy i odprowadzili wzrokiem tupot niewidzialnych stóp na suficie, mijających
ich i stopniowo cichnących.
Z korytarza nad nimi, przez kamienie, przedarł się niewyrazny krzyk.
Idę ku wom, kumo, idę!
* * *
Dwaj strażnicy biegli jednym z tysięcy pustych zamkowych korytarzy. Bar-
tosz był bardzo podniecony, najazd oznaczał, że będzie coś do roboty. Był także
zły na siebie. Otrzymał bezpośredni rozkaz od Snydewindera. Wiedział, że po-
zostaje to w zgodzie z naturalną koleją rzeczy, wszak Snydewinder jest, bądz co
bądz, lordem kanclerzem. Ale Bartosz miał sobie za złe, że otrzymując rozkaz,
nie narobił odpowiedniego zamieszania ani nie spróbował rozzłościć Snydewin-
dera. W otrzymywaniu od niego rozkazów Bartosz lubił jedynie krótkie chwile,
kiedy wyłożywszy swoje racje, ten mały, wstrętny człowieczek czerwieniał na
twarzy i popadał w furię, słysząc jego pomrukiwania i odchrząkiwania. Bartosz
opanował do perfekcji sztukę wyczuwania właściwej chwili godzenia się na wy-
pełnienie rozkazu, tak by spowodować przy tym maksymalną wściekłość lorda
kanclerza i jednocześnie minimalnie ryzykując. Była to jedyna uboczna korzyść
z pracy, jaką Bartosz czerpał, więc teraz żałował straconej okazji do podrażnienia
się ze zwierzchnikiem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]