[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podzielone. Najsilniejsza frakcja działa w Rafah, powstała dzięki zyskom z przemytu broni i
kontrabandy pod granicą egipską. Ci z Rafah chcieli mieć swoją grupę w Gazie, bo tu jest
największy rynek zbytu na towary i broń. Więc zwerbowali kilku facetów, żeby zorganizować
skrzydło Brygad Saladyna.
- Gang z Rafah szmugluje towar, a ci z Gazy go sprzedają, zgadza się?
- Tak, i wszyscy byli zadowoleni. Tyle że po jakimś czasie gang z Rafah zaczął
uważać, że ci z Gazy zatrzymują dla siebie więcej, niż im się należy. Doszło do awantury na
całego. Jakoś się dogadali, ale wciąż okazują sobie niechęć - wyjaśnił Sami. - Co ważniejsze,
nikt z miejscowego gangu nie może być pewny, że ci z Rafah nie sprzedadzą ich siłom
bezpieczeństwa. Dlatego tymi w Gazie łatwo manipulować.
- Kto nimi manipuluje?
- Mam nadzieję, że to właśnie nam powiedzą. Przyjdzie ich dwóch. Wybrali tę
restaurację, znają właściciela. - Sami uśmiechnął się kwaśno, wskazując zdjęcia i obrazy na
ścianie. - Wysadził się na rozkaz Brygad Saladyna. To oni posłali go na śmierć.
- Przypuszczam, że mają tu zniżkę - skomentował Omar Jussef z pełnym pogardy
śmiechem.
Sami milczał, palił papierosa i wpatrywał się w omiataną pyłem ulicę w dole. Omar
Jussef przyglądał się młodemu człowiekowi. Był dobrym chłopcem, twardym mężczyzną,
jedynym, który stał między Omarem Jussefem a samotną śmiercią w Gazie. W Betlejem klan
Omara był potężny, miał powiązania z siłami bezpieczeństwa i grupami paramilitarnymi.
Zamachowcy dwa razy by się zastanowili, zanim zdecydowaliby się go zabić. W Gazie byt
obcym, ale i nie cudzoziemcem, więc mógłby zniknąć, nie nastręczając takich problemów jak
Cree i Wallender, i nikt, kto miałby cokolwiek do powiedzenia, nie przejmowałby się tym
faktem.
Kelner przyniósł mały talerz oliwek i marynowane plastry rzodkwi, fioletowe od soku
z buraka. Omar Jussef spojrzał na zegarek. Czekali już od dwudziestu minut. Uświadomił
sobie, że jest bardziej głodny, niż sądził.
- Gdzie nasze zamówienie? - spytał.
- Już przynoszę - mruknął kelner.
Upłynęło kolejne dziesięć minut, nim na stole pojawił się zimny falafel i kiepski
hummus. Omar Jussef poprosił o butelkę wody i wlepił wzrok w jedzenie, które nie
wyglądało zbyt zachęcająco. Sami wziął do ręki falafel, umoczył go w hummusie i ugryzł
kawałek. Resztę odłożył na talerz i zapalił papierosa.
Omar Jussef oderwał kęs płaskiego placka i zgarnął nim trochę hummusu. Powróciły
mdłości z poprzedniego dnia. Miał wrażenie, że każdy kawałeczek ciecierzycy przylega mu
do podniebienia i krtani niczym kryształ, którym udławił się Odwan. Napił się wody i
przepłukał nią usta, chcąc się pozbyć orzechowego posmaku. Zakrył dłonią usta, by Sami nie
dostrzegł wyrazu jego twarzy.
Siedzieli na swoim posterunku przy oknie już od godziny. Z dołu zaczął dobiegać
gwar gości, ale nikt nie wszedł do sali na górze. Tuż przed pierwszą na schodach pojawił się
właściciel restauracji. Był posępnym mężczyzną o obwisłych wąsach i szczupłej budowie
ciała, co sugerowało, że nie miał lepszego zdania o swojej kuchni niż Omar Jussef. Skinął
głową Samiemu, który wyprostował się gwałtownym ruchem na swoim krześle. Właściciel
restauracji odsunął zasuwkę przy metalowych drzwiach w głębi sali, wszedł na stopień
nieoświetlonych schodów betonowej klatki i powiedział coś szeptem.
Wtem z góry zeszli dwaj mężczyzni i wkroczyli do restauracji. Pierwszy był wysoki,
wychudły i ponury, miał siwiejące włosy i lekko się garbił. Powiódł szybkim spojrzeniem po
sali, krzywiąc się i przesuwając językiem po nierównych zębach, jakby go bolały. Za nim
pojawił się niższy mężczyzna w niebieskiej bejsbolówce i o karnacji niemal tak jasnej jak
europejska. Miał okrągłą czarną brodę i nosił czarną kamizelkę. Obaj byli uzbrojeni w M-16,
przewieszone przez piersi, prawe dłonie spoczywały na spustach, lewe na lufach broni, jakby
byli w każdej chwili gotowi je podnieść i otworzyć ogień. Podeszli do Omara Jussefa i
Samiego, stukając głośno wojskowymi butami o cienkie płytki na podłodze. Właściciel
restauracji zszedł na dół.
Sami wstał, by ich przywitać. Omar Jussef trzymał ręce przyciśnięte do boków,
walcząc z pokusą, by podejść do morderców i dać im w twarz. Obaj mężczyzni wyciągnęli do
niego dłonie. Wlepił wzrok w podłogę i wymienił z nimi pospieszny, niezbyt mocny uścisk
ręki. Ten wysoki nie sprawiał wrażenia silnego, ale dłoń niższego wydała się Omarowi
Jussefowi twarda i mocna. Wysoki wysunął spod stolika dwa krzesła i postawił je w znacznej
odległości od blatu, by znalezć się poza zasięgiem rozmówców.
Sami przedstawił Omara Jussefa jako kolegę przedstawiciela ONZ-u, który został
zabity. Niższy spojrzał przelotnie na Omara. Jego tęczówki były ciemnobrązowe, w otoczce
złowrogiej twardówki koloru kawy z mlekiem.
Wysoki odchrząknął i oświadczył:
- Przykro nam, ustaz, z powodu śmierci twojego kolegi. Działaliśmy zgodnie z
instrukcjami, ale wprowadzono nas w błąd. - Odchrząknął ponownie. - Jestem Walid Bahlul z
tutejszego obozu. A to jest brat Chalid al-Banna, także z Brygad Saladyna w Gazie.
Oczy drugiego mężczyzny poruszyły się niespokojnie, jakby uważał, że nie powinno
się ujawniać jego imienia.
- Dlaczego wystąpiliście przeciwko ONZ-etowi? - spytał Omar Jussef. Skupił uwagę
na wyższym bojowniku, Walidzie.
Jego wilgotne, szare oczy wydawały się mniej denerwujące, sprawiał też wrażenie
człowieka gotowego do rozmowy.
- Naprawdę jest nam przykro z powodu tego cudzoziemca, ustaz - powtórzył Walid. -
Myśleliśmy, że w wozie będzie tylko kierowca albo ktoś z miejscowego personelu.
- Miejscowego personelu? Palestyńczyk? Czyli ktoś taki jak ja? - zdziwił się Omar
Jussef, a po chwili upomniał się w myślach: Pamiętaj, co mówił Sami. Tylko spokojnie.
- Tak naprawdę to nie była akcja wymierzona w ONZ, ustaz - wyjaśnił Walid. - To
miał być sygnał dla sił bezpieczeństwa, by uwolniły naszego brata Bassama Odwana, niech
Allah zmiłuje się nad jego duszą.
- Ale przecież uprowadziliście już Magnusa Wallendera jako zakładnika w zamian za
wolność Odwana?
- Kogo?
- Szweda, także z ONZ-u.
- To nie my, ustaz.
- Więc kto?
Walid spojrzał nerwowo na Chalida, który nie spuszczał wzroku z Omara Jussefa.
- Szweda uprowadził ktoś inny - oznajmił Walid.
- Brygady Saladyna z Rafah?
- Nie wiem. Tak mi się wydaje.
- Ale nie jesteś pewien?
- Trudności z komunikacją. - Uśmiech Walida był równie niepewny jak uścisk jego
dłoni. Wzruszył przepraszająco ramionami. - Zaatakowaliśmy wóz ONZ-u i zabiliśmy
twojego kolegę, ponieważ sądziliśmy, że będzie to sygnał dla Brygad Saladyna w Rafah.
Chcieliśmy im udowodnić, że jesteśmy gotowi na zdecydowane akcje, by okazać poparcie ich
człowiekowi, Bassamowi Odwanowi.
- Widzieliście ulotkę, którą Brygady Saladyna opublikowały po porwaniu Szweda? Z
żądaniem uwolnienia Odwana w zamian za wypuszczenia cudzoziemca?
- Tak.
Omar Jussef czuł gniew na tych ludzi za to, że zabili Jamesa, a teraz jeszcze go
okłamywali. Uniósł palec i wycelował w wysokiego.
- Próbowaliście pokazać, że skoro ludzie z Rafah naruszyli wasz teren w Gazie, żeby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]