[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że zmiana ciśnienia zatyka mu uszy, co akurat było korzystne, ponieważ przestał
na chwilę słyszeć muzykę i mógł uporządkować myśli, a przynajmniej ułożyć je
w na tyle względnym porządku, na jaki pozwalała jego niezwykle pobudzona
substancja szara w mózgu.
Wydarzenia toczyły się znacznie szybciej niż Sean mógł przypuszczać.
Zaledwie kilka tygodni wcześniej wprowadził się do domu ekscentrycznego
geniusza, a teraz zdążali razem na spotkanie mogące doprowadzić do
nawiązania współpracy, która odmieni oblicze całego Internetu, a ich przybliży
do miliardowej fortuny, jaką wyobraził sobie, gdy po raz pierwszy zobaczył
thefacebooka w swoim pokoju w akademiku na kampusie Stanforda.
Sean zerknął na stojącego obok dwudziestoletniego chłopaka. Jeżeli Mark
był zdenerwowany, to tego po sobie nie pokazywał. Należałoby raczej
powiedzieć, że nie wyglądał na bardziej skrępowanego lub zaniepokojonego niż
zwykle. Twarz skrywał pod maską obojętności i spojrzenie utkwił w rosnących
numerach pięter wyświetlanych nad drzwiami windy.
Od czasu przypadkowego spotkania na ulicy pod Palo Alto Sean zdążył
dość dobrze poznać tego ekscentrycznego chłopaka i zaczynał darzyć go
autentyczną sympatią. Mark był z pewnością dziwny; określenie
nieprzystosowany społecznie nie opisywało dostatecznie jego pełnej rezerwy
do świata postawy. Niemniej mimo murów, jakie Mark wzniósł dookoła siebie,
Sean wiedział, że słusznie od samego początku uważał go za geniusza. Chłopak
był błyskotliwy, ambitny i miał zjadliwe poczucie humoru. Najczęściej
zachowywał się cicho i spokojnie. Sean zabrał go na wiele przyjęć, ale Mark nie
czuł się swobodnie na żadnym z nich. Znacznie szczęśliwszy zdawał się przed
ekranem swojego komputera, przed którym potrafił siedzieć nieprzerwanie
przez dwadzieścia godzin. Mniej więcej raz w tygodniu spotykał się z
dziewczyną, którą poznał jeszcze na uczelni, a kiedy ogarniało go zmęczenie,
wybierał się na długie wycieczki samochodem. W pozostałych przypadkach
przypominał maszynę kodującą. Siły witalne, powietrze i pokarm czerpał ze
stworzonej przez siebie firmy.
Sean nie mógł trafić na lepszego przedsiębiorcęnowicjusza. Czasami
musiał wręcz przypominać sobie samemu w myślach, że chłopak ma zaledwie
dwadzieścia lat. Mark prowadził może nieco dziecinny tryb życia, ale jego
niezwykła determinacja mówiła Seanowi, że chłopak będzie gotów na wszelkie
wyrzeczenia, aby tylko zapewnić dalszy rozwój strony. Właśnie z tego powodu
Sean był pewien słuszności decyzji, jaką zamierzali właśnie podjąć. Spotkanie,
na które zmierzali, miało stać się katalizatorem osiągnięcia miliardowych
zysków. Tych zysków, które jak dotąd mu się wymykały, mimo że założył dwie
wielkie firmy i przez pół dekady pływał w zdradliwym nurcie odrodzonej
gospodarki Doliny Krzemowej.
W pewnym sensie Sean był wdzięczny Eduardowi Saverinowi za tak
szybkie doprowadzenie do przesilenia. Gdyby nie jego działania z ostatnich
kilku tygodni, być może przez całe lato musiałby przekonywać Marka, aby
zdecydował się na znalezienie zewnętrznego inwestora. Tymczasem wyręczył
go Eduardo - w przedziwny i cał kowicie niespodziewany sposób - zmuszając
Marka do natychmiastowego podjęcia zdecydowanych kroków.
Najpierw przyszedł ten kretyński list. Seanowi skojarzył się z żądaniem
okupu wysłanym przez porywacza. Dla lepszego efektu Eduardo powinien
ułożyć wszystkie słowa z liter wyciętych z gazet i kolorowych magazynów.
Groził, przymilał się, żądał - dzieciak miał jakieś poważne problemy
osobowościowe. Szczytem absurdu był sam pomysł, że będzie kierował z
Nowego Jorku handlową stroną przedsiębiorstwa internetowego, podczas gdy
jego wspólnicy zajmą się programowaniem w Kalifornii. Eduardo udowodnił, że
mu odbiło, kiedy próbował postawić Marka pod ścianą, wymachując swoimi
30% udziałów.
Mimo to Mark usiłował przemówić swojemu przyjacielowi do rozsądku.
Sean stał u jego boku, starając się załagodzić konflikt. Uznali, że potraktują list
po prostu jako desperackie, dziecinne błaganie o większy udział w bieżącej
działalności firmy. Mark nie miałby przecież nic przeciwko temu.
Zanim obaj wspólnicy zdążyli wypracować porozumienie, Eduardo
nieodwracalnie przekroczył granicę: zamroził firmowe konto bankowe, czym
skutecznie podciął skrzydła Markowi i Dustinowi. Tym czynem zabił ducha
samej firmy. Trudno powiedzieć, czy zdawał sobie z tego sprawę, ale jego
działania mogły unicestwić wszystko, co stworzył Mark, ponieważ bez
pieniędzy firma nie mogła funkcjonować. Gdyby została odcięta od serwerów
choćby na jeden dzień, odbiłoby się to negatywnie na jej reputacji, a być może
nieodwracalnie ją zniszczyło. Użytkownicy byli kapryśni, czego najlepszym
przykładem był Friendster. Jeżeli ludzie przestają korzystać z jakiejś strony
internetowej, to może się ona szybko znalezć w dramatycznej sytuacji. Nawet
odejście relatywnie niewielkiej liczby użytkowników mogło odbić się głośnym
echem wśród pozostałych, gdyż wszyscy byli ze sobą powiązani. Studenci
siedzieli w Internecie, ponieważ ich znajomi siedzieli w Internecie; wystarczy
przewrócić jeden klocek, a wywraca się całe domino.
Być może Eduardo nie zdawał sobie w pełni sprawy z konsekwencji
swoich czynów; być może kierował nim gniew, frustracja i Bóg raczy wiedzieć,
co tam innego, niemniej według Seana dziecinny manewr z zamrożeniem konta
najzwyczajniej w świecie stawiał pod znakiem zapytania możliwość, aby
Eduardo odgrywał w przyszłości w firmie jakąkolwiek poważną rolę. Sean
uważał, że Eduardo postąpił jak dziecko, a nie jak biznesmen, za jakiego się
uważał. Jak małe dziecko na placu zabaw wydzierające się na kolegów: Jeżeli
nie chcecie się bawić po mojemu, to zabieram zabawki i idę do domu! . Tak
więc Eduardo zabrał swoje zabawki, a Mark postanowił dokonać zmian w
thefacebooku, o jakich Eduardowi nawet się nie śniło.
Najpierw, idąc za wskazówkami Seana, Mark zarejestrował firmę pod
nową nazwą Delaware Sp. z o.o., aby zabezpieczyć się przed kaprysami
Saverina, a jednocześnie rozpocząć proces restrukturyzacji spółki, który Sean
uważał za konieczny dla pozyskania funduszy na dalszy rozwój. Jednocześnie
Mark zgromadził wszystkie zasoby, jakimi dysponował, i wyłożył własne
pieniądze na podtrzymanie funkcjonowania firmy do czasu rozwiązania
kryzysu. Czerpiąc z własnych oszczędności - pieniędzy przeznaczonych na
studia - Mark zebrał sumę wystarczającą na opłacenie serwerów. Mimo to firma
nadal znajdowała się na granicy poważnych problemów finansowych, a nad tym
Mark nie mógł już przejść do porządku dziennego.
Nie chodziło wyłącznie o serwery i konieczność zatrudnienia nowych
pracowników. Kilka dni wcześniej otrzymali list z kancelarii adwokackiej
wynajętej przez założycieli ConnectU, czyli braci Winklevoss, studentów
czwartego roku, którzy w trakcie minionego roku akademickiego zatrudnili
Marka do pracy nad swoim serwisem randkowym. List był pierwszym etapem
postępowania, które miało się zakończyć pozwem sądowym - swego rodzaju
ostrzeżeniem, które według Seana miało za zadanie nastraszyć Marka.
Jeszcze przed otrzymaniem tego listu Sean omówił szczegółowo z
Markiem sprawę ConnectU, a także na własną rękę rozeznał się w sytuacji. W
jego ocenie bracia Winklevoss mogli okazać się uciążliwi, ale nie byli w stanie
realnie zagrozić przyszłości firmy, bowiem, zdaniem Seana, zgłaszali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]