[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mi święty spokój z muzyką. Odetchnąłem, ale długo nie mogłem znieść niczego, co miało
linię melodyczną, rytm i harmonię. Nawet w kościele, gdy zagrały organy, zamiast doznawać
duchowego ukojenia, widziałem krzyżujące się nade mną klucze wiolinowe, brzuszki bemoli i
chorągiewki ósemek. Spokojnie skończyłem siódmą klasę, ósmą, poszedłem do liceum.
Nigdy więcej nie zaglądałem na bocznicę, unikałem nawet chodzenia w tamtą stronę.
W drugiej klasie liceum wybuchła purplemania. Wszyscy wyrywali sobie z rąk
pocztówki dzwiękowe z Pijawką, mdleli przy ekstatycznym krzyku Gillana. Mówili z
wypiekami, że jeszcze nikt nigdy nie zagrał niczego tak obłędnego i mocnego (nie istniało
słowo odlotowy !), czatowali przy radiu z magnetofonami, bo posiadanie prawdziwej,
przywiezionej stamtąd płyty Deep Purple było wtedy cudem większym niż odkrycie życia
w kosmosie. Trzeci Program powoli sączył nagrania - a to Oko demona, a to Into the Fire,
Child in Time, Highway Star. Jakieś pismo, bodajże ITD. , wydrukowało zdjęcie grupy,
wiadomość rozeszła się błyskawicznie, za piętnaście minut w żadnym kiosku nie było już ani
jednego numeru. Na przerwach z nabożeństwem oglądano potem niewyrazne obrazki,
przedstawiające pięciu długowłosych facetów w cylindrach, dyskutowano o dzikich
gitarowych solówkach Blackmore a, nawet o poszczególnych uderzeniach w bębny Paice a.
Nie dawałem się w to wciągać, uciekałem od tych ludzi, dzwięków, grania, wyrazów i
określeń, które się z nimi wiązały. W dalszym ciągu nienawidziłem z pełnym przekonaniem.
Ale i na mnie przyszła pora. Kiedyś Wojtek, ten, co pózniej został dziennikarzem i wyjechał,
tak samo jak ja, zapominając widocznie o moim obrzydzeniu, puścił mi Fools, wiecie, z
Fireballa. To było jak amok, jak kwas, jak torpeda. Wahałem się, broniłem, jednak nic dotąd
w muzyce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, żadna inna kompozycja, żadna harmoniczna
konstrukcja nie potrafiła wtargnąć do środka tak głęboko, rozpłynąć się wzdłuż kości,
sprowadzić pełen sprzeczności stan, w którym roznamiętnienie graniczyło z pewnością siebie
i poczuciem mocy. Najpierw lejące się, rozmodlone organy, a potem ten potężny gitarowy riff
- nagły wystrzał przy uchu, zrywający na równe nogi, aż do bólu świdrujący szczęki, i głos
Gillana, ostentacyjny, pełen wściekłości i patosu, jakby śpiewał ostatnią pieśń ostatniego
człowieka. Wreszcie wiolonczela grająca we mgle, snująca melodię ponurą jak ciemne opary;
po uniesieniu i szaleństwie wzbierała gdzieś w środku rzeka skrywanych przed ludzmi łez,
wypełzał na twarz grymas tkliwości, żalu nad sobą. Słuchałem tego kawałka trzydzieści,
czterdzieści lat pózniej i śmiałem się w kułak, ale wtedy naprawdę tak myślałem i czułem.
Od tej pory wchodziłem w muzykę coraz głębiej, musiałem przeżywać ją bardzo
intensywnie, nazwy grup, nazwiska instrumentalistów zapisywały się w pamięci same, bez
mojego udziału. Rock zaczął zastępować mi ojca i matkę, dziewczynę i przyjaciela, religię i
Pana Boga. Dostawałem bańki w szkole, Magda, Gośka i Grażyna z 111 B kolejno szydziły z
moich zalotów, widziałem śledzące mnie widmo śmierci, nie dawały mi wytchnienia
przeczucia najokropniejszych klęsk, jakie tylko może podpowiedzieć wyobraznia
siedemnastolatka. Wystarczyło jednak zamknąć drzwi, przekręcić srebrną gałkę ZK120, który
akurat dostałem, i już łan Gillan, Gary Brookerjustin Hayward, Greg Lakę odwozili do krain,
gdzie nie ma matmy i fizy, poszarzałych z beznadziejności poranków, tłumków
przytupujących w śniegowym błocie pod sklepami mięsnymi i akademii ku czci Rewolucji
Pazdziernikowej. Zauważyłem, że nie tylko ja kocham tę muzykę, ale ona kocha mnie
również. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozstrzygnięte, wszystkie pytania znajdowały
odpowiedz, lęki uspokojenie. Zapełniałem coraz to nowe szpule taśm i miałem tylko jedno
pragnienie: słuchać, słuchać i słuchać z zamkniętymi oczami. Mocne, soczyste brzmienia
Deep Purple, Wishbone Ash, Budgie, Jethro Tuli, łoskot bębnów, skowyt gitar, tony klawiszy
i fletów były jak miękkie maty, jak grube pokrowce chroniące mnie przed kaleczeniem się o
pełne zadziorów krawędzie rzeczywistości. Byliśmy dziećmi dziwnej kultury, niewiele
rozumiejącymi, a pewnymi siebie. Liczyły się tylko hardrockowe klimaty. Numery Beatlesów
uważaliśmy wtedy za ugrzecznioną muzyczkę dla życiowych oportunistów, Stonesi cuchnęli
nam komercją i starzyzną. Doorsów słuchałem ze zdartego longplaya u kumpla, Maćka
Gałązki, zażenowany staroświeckim brzmieniem, podobnym do dancingowego ansamblu z
hotelu Wodnik , którego popisy głuchym dudnieniem rozchodziły się w sobotnie noce po
uśpionym mieście. %7łyliśmy swoją muzyką na przekór światu, garnącemu się już do wielkich
dyskotek, karaibskich rytmów, fryzur błyszczących od brylantyny, do szaleńczej zabawy i
objęć nadbiegającego tanecznym krokiem Johna Travolty.
Jednego razu ot, tak sobie otworzyłem pianino, którego ojciec, mimo mojej dawno
zakończonej edukacji muzycznej, wcale nie miał zamiaru zwracać do koszar, i zacząłem
wystukiwać jeden z utworów. Nie sprawiło mi to żadnych trudności, chociaż instrument nie
stroił, no i przez ostatnie cztery lata ani razu przecież nie siedziałem za klawiaturą. Szło jak z
płatka, akordy same układały się w rękach, tak że po chwili grałem już całego Aqualunga, a
po kwadransie improwizowałem i dorabiałem rock n rollowe wstawki. Z łatwością, ze słuchu,
przegrywałem sobie wszystkie uwielbiane numery. Mogłem je grać z zamkniętymi oczami,
od przodu i od tyłu. Hauptfeld miał rację. Kompozycyjnie były do znudzenia proste,
wydawało mi się, że nie wymagały żadnych umiejętności, może tylko trochę wprawy,
charyzmę załatwiało im rajcujące brzmienie, ekspresja rytmu, na pewno osobowości
muzyków, wokaliści. Kiedyś jeden kumpel, biwakowy gitarzysta o ksywie Clapton ,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]