[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tropem. Ufajmy, że zaprowadzi nas do wioski Kibiana.
- Jeżeli wcześniej nie spotkamy przewodników.
- Niewielka nadzieja.
Mendez zatrzymał się nagle, przesłaniając oczy dłonią.
- Kanoe! - zawołał.
- Płyną w tym samym kierunku - dodał natychmiast Escobar.
Na falach morza kołysały się dwa wąskie i długie indiańskie czółna.
- Jest ich ośmiu - powiedział Mendez.
- Chyba nie wojownicy - dorzucił Escobar - broń mają lada jaką. Rybacy! Może po
prostu podróżni. Hej tam! - wrzasnął na całe gardło. - Tutaj! - wymachiwał ramionami.
.Zapraszające gesty Escobara były tak wymowne, że kanoe zbliżyły się ku sobie,
płynąc burta przy burcie, a wśród Indian zawrzała ożywiona narada. Jedni wskazywali
rękoma stojących na brzegu, inni potrząsali przecząco głowami.
Mendez zdjął na chwilę hełm i otarł spotniałe czoło.
- Obawiają się. Nie dziwota zresztą. Sam wiesz, ilu ich zakopano na przedpolach
Betleem.
Sięgnął do torby.
- Być może podarki ich zachęcą.
- Prawda! - Escobar poszedł w jego ślady z takim pośpiechem, że o mało nie rozdarł
żaglowego płótna. Zanim Mendez zdołał wyłuskać jedną grzechotkę, on już trzymał całą
garść.
- Patrzcie - potrząsnął gwałtownie grzechotkami - tuk-tuk! Spór nagle ucichł. Indianie
skierowali zaokrąglone dzioby kanoe do brzegu.
- Uff - odsapnął Escobar - myślałem już, że popłyną swoją drogą.
- Jeszcze się nie zgodzili! - ostudził jego zapał Mendez . Kanoe były tuż przy brzegu,
Indianie jednak nie wysiadali, trzymając wiosła w pogotowiu. Nieufnie przyglądali się
białym. Escobar wywracał oczyma, rozkładał ramiona, podrzucał w powietrzu grzechotki.
Obserwowali go z uwagą, wciąż jednak byli niezdecydowani.
- Otrzymacie wiele czarodziejskich rzeczy - oznajmił Mendez.
Zaczęli powoli wychodzić na brzeg. Escobar wyciągnął ku pierwszemu grzechotkę.
Indianin odskoczył z panicznym strachem i zaczepiwszy nogą o jakiś wystający korzeń o
mało nie runął jak długi.
- Nie uczynimy wam nic złego - zawołał Mendez.
Ten, który stchórzył, podszedł teraz na niepewnych nogach, widać zawstydzony
poprzednim odruchem trwogi. Dał sobie przyłożyć grzechotkę do ucha. Wciągnął głośno
powietrze i przewracał oczami. Pozostali Indianie patrzyli nań z mieszaniną zazdrości i lęku.
Chyba przybywali z jakichś dalszych okolic, gdzie zamorskie cacka nie zdążyły jeszcze
spowszednieć.
- Tuk-tuk to dobry czar - Mendez wcisnął grzechotkę w garść Indianina, po czym
wyciągnął kilka sznurów szklanych paciorków. - Dobry czar!
Oglądali podarki z dziecinnym rozradowaniem.
- Daj! - teraz już wszyscy wyciągali prosząco ręce. Ale Mendez uznał, że najwyższy
czas przystąpić do rzeczy.
- Otrzymacie to wszystko i jeszcze więcej, ale w zamian musicie nas zawiezć do wsi
Kibiana - oświadczył, dopomagając sobie gestami.
Twarze Indian znieruchomiały. Zaczęli się cofać ku swym kanoe.
- Co im się stało? - rozzłościł się Escobar.
- Czy nie pragniecie otrzymać dobrych czarów? - zapytał stropiony Mendez. Sam nie
rozumiał zachowania się czerwonoskórych.
Barczysty Indianin, najprawdopodobniej przywódca obu załóg, skrzyżował ramiona
na potężnie sklepionej piersi.
- Pragniemy otrzymać dobre czary, ale nie możemy zawiezć białolicych do wsi
Kibiana - powiedział.
- Dlaczego?
- Czy białolicy sami o tym nie wiedzą? - spytał ze zdumieniem.
- Nie.
- Włócznia wojny została wykopana.
- Słyszeliśmy. Ale przeciw Aurirze i Kobrawie.
Potrząsnął głową.
- Tak było kiedyś. Teraz ostrze włóczni skierowane jest przeciw białolicym. Jesteście
wrogami Kibiana.
- Nie jesteśmy wrogami - zaprzeczył Mendez - niesiemy słowa wielkiego białego
wodza.
- Wódz wodzów powiedział: każdy białolicy jest wrogiem. Gdy zobaczą białolicych w
naszym kanoe, odejmą nam głowy.
Mendez włożył rękę do torby i wydobył z niej nóż o żelaznym ostrzu. Zciął niedbałym
ruchem kilka łodyg, słońce zalśniło na klindze.
- Wojownicy Kibiana nie uczynią wam nic złego - zwrócił się do Indianina - białolicy
zaś podarują tę rzecz - wręczył mu nóż. - Nikt nie posiada podobnej.
Ciemne palce objęły ostrożnie trzonek. Nóż wędrował z rąk do rąk. Oglądali go ze
wszystkich stron. Dotykali końcami palców ostrza. Ten i ów krajał trawę. Kiwali głowami,
cmokali na znak podziwu. Przywódca rzucił kilka krótkich słów, których Mendez nie
zrozumiał. Odpowiedzieli mu wszyscy na raz. Jedni pokazywali na nóż, inni pociągali kantem
dłoni po własnych gardłach. Wrzask potężniał z każdą chwilą. Potem nagle ucichł.
Indianin położył nóż u stóp Mendeza. - Człowiek, który nie żyje, nie potrzebuje
żadnej rzeczy.
- Nie chcą? - Escobar aż pobladł ze złości.
- Nie.
Z kolei wyjrzał na światło dzienne toporek. Najcenniejszy towar ze wszystkich, jakie
przywiezli zza oceanu dla wymiany. Ale i on wart był niewiele. Ciemne plamy znaczyły
wtopiony w żelazo żużel.
- Tylko ostrożnie - mruknął Escobar.
Mendez odpowiedział porozumiewawczym zmrużeniem oka. Wiedział, jak
niezmiernie liche było wszystko, za co płacił w imieniu korony Juan de Soria.
Opodal rosło mizerne drzewo o pniu nie grubszym od ludzkiego ramienia.
- Niech oczy wasze patrzą - zawołał. Uderzył parę razy z rozmachem. Drzewo z
trzaskiem zwaliło się na ziemię.
- Któż posiada równie wspaniałą rzecz? - Mendez podniósł topór gestem jarmarcznego
kuglarza. - Darujemy wam ją.
Przywódca załogi wzniósł topór nad pniem ściętego drzewa. Mendez patrzył na niego
z napięciem. Co będzie, jeśli kruche ostrze rozpryśnie się jak szkło? Indianin uderzył, ostrze
wytrzymało. Mendez odetchnął z ulgą.
Znowu gwar, znowu spory.
Escobar uśmiechnął się kpiąco.
- Nie ustąpiliby placu przekupkom z Kadyksu.
Narada trwała. Minęło kilka minut, zanim wreszcie Indianie doszli do porozumienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]