[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tak. Masz chyba rację. Zobaczymy, co ten mały gnojek chce zrobić.
Siedzieli w milczeniu, obserwując Beekermana. Ten chodził tam i z
powrotem przez kilka minut. Nagle podszedł prędko do końca podjazdu,
gdy na wzgórzu zabłysły reflektory samochodu.
- Wygrałam - powiedziała cicho Jane. - Oto jego pomocnicy.
Przed samochodem Beekermana zatrzymała się ciemnoniebieska
furgonetka. Dwaj krzepcy mężczyzni średniego wzrostu wysiedli z wozu
i co najmniej przez dziesięć minut rozmawiali ze swoim szefem.
RS
111
- Teraz wyłączy światła wokół domu, mogę się o to założyć - ostrzegł
Wilder.
Dwie minuty pózniej dziedziniec pogrążył się w ciemnościach.
- Cholera! - zaklął Wilder pod nosem
- Może będziemy musieli poczekać, aż wszyscy wejdą do domu, i
wtedy podjechać tam, udając , że popsuł się nam samochód, i że
zabłądziliśmy - mówiła Jane z przejęciem. - Ja zagram rolę
rozhisteryzowanej turystki, a ty oświetlisz okolicę reflektorkiem...
W ciemności rozległ się głośny krzyk:
- Cholera, Beekerman! Uderzyłeś mnie w kostkę. Zapal chociaż jedną
z tych lamp, żebyśmy widzieli, co robimy. Nie zamierzam pieprzyć się z
tą latarką i jeszcze nieść wszystkich kartonów. Tutaj nikt nas nie
zobaczy.
- Dobrze już! Chciałem tylko zachować ostrożność.
- Beekerman. On nam pomoże - szepnęła Jane podniecona. W ciągu
kilku chwil znów zapaliły się światła. Beekerman z dwoma osiłkami
podszedł z tyłu do ciężarówki; zaczęli z niej coś wyładowywać. Jane
widziała jedynie sylwetki pochylających się mężczyzn.
- Cholera, za tą furgonetką jest za ciemno, żeby coś zobaczyć -
narzekał Wilder.
Jane położyła mu dłoń na ramieniu. - Poczekaj. Przejdą obok lamp,
gdy zabiorą towar do garażu.
I Najbardziej krzepki z trzech mężczyzn pierwszy doszedł do
lamp. Niósł coś, co wyglądało na pudełka przykryte kocem.
- Zwietnie. Módl się o silny wiatr - mamrotał Wilder.
- Chyba będziemy musieli sami sobie pomóc - odparła Jane, kładąc
dłoń na klamce. - Prześliznę się między drzewami wzdłuż skały i podejdę
do garażu od tyłu. Może zobaczę bez przykrycia choć jedno z tych
pudełek, gdy wniosą je do środka. Drzwi są otwarte.
- Nie - syknął z naciskiem. - To zbyt ryzykowne...
- Ty wysiądz i schowaj się za ten żywopłot nie opodal podjazdu -
poleciła mu Jane, wyślizgując się bezszelestnie z samochodu. - W ten
sposób jedno z nas na pewno zobaczy coś, co przynajmniej dowiedzie
tego, że Beekerman ukradł naszyjniki Macaroniego.
Walder kręcił stanowczo głową, próbując chwycić za rękę, lecz ona
odskoczyła na bok i zniknęła między drzewami. Gdzieś w oddali
odezwała się sowa, gdy Jane na czworakach posuwała się ukradkiem
wzdłuż skały, starając się nie patrzeć w dół na ciemnobłękitne jezioro.
Blade światło księżyca pomogło jej znalezć drogę. Prawie naprzeciwko
RS
112
garażu rosły drzewa, które zauważyła już wcześniej, gdy stali z
Wilderem na skale.
Leżąc płasko na brzuchu w mokrej od rosy trawie, obserwowała, jak
trzej mężczyzni kręcą się przy świetle i wchodzą do garażu.
Wykorzystując stosowny moment, zerwała się do biegu i ukryła za
drzewami. Skręciła kilka razy, by znalezć się z tyłu budynku. Przylgnęła
do ściany w chwili, gdy drzwi garażu zamknęły się z hukiem. Księżyc
zniknął za chmurami. Wtedy też wyłączono lampy wokół domu. Jane
dotknęła ręką szyby w oknie, równocześnie w środku zabłysło światło.
Pośpiesznie cofnęła dłoń, przywierając płasko do ściany.
Słyszała stłumione szepty mężczyzn w garażu. Ostrożnie zbliżyła się
do okna. Szyby były bardzo brudne, ale dostrzegła, jak Beekermana
prędko zerwał z pudeł koce i odrzucił je na bok. Przeczytała wyrazne
napisy na kartonach: CLUTTER AND COMPANY, TAMPA,
FLORIDA. Poniżej, nieco mniejszymi, czerwonymi literami było
napisane: PLASTYKOWE NASZYJNIKI.
- Wygrałam - mruknęła Jane po raz drugi tej nocy. Kusiło ją, by
zostać dłużej i zobaczyć, jak Beekerman i jego pomocnicy napełniają
muszelki kokainą, ale wiedziała, że Wilder na nią czeka. Nie powinna
zresztą kusić losu. Widziała już dostatecznie dużo, by szef policji mógł
otrzymać pozwolenie na rewizję. Może Wilder też dojrzał coś ważnego.
Nagle w garażu zgasło światło. Jane przerażona wpatrywała się w
miejsce ponad drzewami, gdzie za chmurami schował się księżyc.
Została w ciemnościach. Wzięła głęboki oddech i nakazała sobie samej
nie wpadać w panikę. Powoli czołgała się wzdłuż ściany. Chciała dotrzeć
z powrotem do drzew, od których dzieliło ją zaledwie kilka metrów. Gdy
zrobiła krok naprzód, po jej stopie przemknął cień. Nastąpiła na coś
miękkiego i kudłatego. Opanowała krzyk, choć straciła równowagę i
upadła twarzą na ziemię. Przestraszone zwierzę zaczęło piszczeć.
W garażu znów zapaliło się światło. Jane usiłowała wstać, z trudem
łapiąc oddech, gdy wtem ktoś wyszedł zza rogu budynku. Podniósłszy
się, Jane stanęła oko w oko z Beekermanem i lufą jego pistoletu.
- Wygląda na to, że koty naprawdę przynoszą nieszczęście - burknął.
* * *
Jane, siedząc przywiązana do drewnianego krzesła w piwnicy
Beekermana, przyglądała się, jak szef i jego dwaj pomocnicy otwierają
muszelki plastykowych naszyjników i ostrożnie napełniają je
RS
113
odmierzonymi porcjami kokainy. O ile Jane mogła się zorientować, od
chwili gdy ją schwytali, upłynęło blisko pół godziny.
Najszczuplejszy z mężczyzn, ten który wnosił przy świetle
reflektorów kartony, odwrócił się, by na nią popatrzeć.
- Gdybyśmy się tak nie spieszyli z tymi naszyjnikami, chyba
zostalibyśmy oboje bliskimi przyjaciółmi, laleczko.
- Zamknij się, Max - ostrzegł go Beekerman. Drugi mężczyzna miał
na imię Tony. Sapał głośno.
- Może zostanie nam pózniej trochę czasu... zanim zdecydujemy, co z
nią zrobić.
Jane przezornie milczała. Jak dotąd nikt nie zaproponował, by ją
zakneblować, prawdopodobnie dlatego, że żaden z mężczyzn nie
spodziewał się, by ktokolwiek mógł usłyszeć jej wołanie na tym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]