[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niędzy.
Uzbrójmy się w cierpliwość, wpadnie nam w ręce wcześniej czy pózniej. To tylko kwestia czasu.
Trudno było nie podzielać jego optymizmu. Chodziło teraz o ten ostateczny dowód obciążający Gra-
bowskiego.
** *
Dom stał na uboczu. W jego rynnach bulgotała woda; od wieczora rozpada! się deszcz i bębnił miaro-
wo po dachówkach.
Szyby pobłyskiwały matowo; nic rozświetlało ich żadne światło. A jednak wiedzieli, że w środku ktoś
jest. Skrzypnęły przecież drzwi, przez próg przemknął się jakiś cień.
Czekali już od kilku długich godzin, wyjdzie, nic wyjdzie? Zdecyduje się wreszcie na jakiś krok?
Jeden z milicjantów spojrzał na zegarek. Wskazówki fosforyzowały lekko; dochodziła dwudziesta
trzecia. Wyjdzie czy nie wyjdzie? Co robić?
Można by jeszcze wytrzymać tę godzinę, dwie. Kto wie, czy nic przyszedł tu tylko, żeby się przespać,
wszak kluczył ostatnio po całym kraju w poszukiwaniu kryjówki. Jeśli jej nie znalazł, musiał przyjść tu.
Może też chce wreszcie uregulować jakąś inną sprawę.
Kwadrans. Tylko piętnaście minut. Zaciążyły niebezpiecznie powieki. Przespać się godzinę, dwie.
Nawet w tym szumiącym ciągle, przenikającym zimnem do szpiku kości, deszczu.
Na szybie zapełgało światło; nikły ogienek, jakby ktoś trzasnął zapałką o draskę. Zatliły się drobne
iskierki, okno pojaśniało na moment i znowu zapadło w ciemność.
Północ. Już północ. Chyba zasnął... Zamarli w bezruchu.
Skrzypnęły drzwi. Zobaczyli go; wyrazny cień na tle białych ścian domu. Słychać było wyraznie jego
kroki. .
Przy furtce zatrzymał się . na chwilę, potem sięgnął ręką do zasuwki, odsunął ją energicznie i pobiegł
ścieżką w stronę lasu. Przy pierwszych drzewach przystanął jednak i odtąd posuwał się ostrożnie, od pnia do
pnia. ciemność bowiem zgęstniała jeszcze bardziej.
Po dziesięciu minutach marszu zatrzymał się nagle, odmierzył kilkoma krokami maty kwadrat i za-
czął kopać. Szło mu niesporo. Wilgotny gruby mech niełatwo poddawał się ostrzu łopaty. Pod nim zaś za-
zgrzytały twarde korzenie.
Wyprostował obolały kark, starł wierzchem dłoni wilgotne od deszczu i potu czoło i tak zastygł w bez-
ruchu. Gdzieś bowiem obok trzasnęła głośno gałązka, ktoś oparł się o szurpaty pień sosny.
Odskoczył podnosząc nad głową obronnym gestem krótką łopatę. Już byli jednak przy nim. Bronił się
zaciekle.
Spokojnie, panie Grabowski!
Zwiotczał wówczas, odrzucił szpadel. Biernie patrzył też, jak jeden z milicjantów podnosi mały tobo-
łek szmat. Popchnięty lekko ruszył przed siebie.
XXIV
Co ma pan teraz do powiedzenia? Rzucone to było niemal przyjacielskim tonem.
Grabowski nie poruszył się jednak, patrzył niewidzącym wzrokiem w drzwi, w błękitniejące po wczo-
rajszym deszczu niebo.
Sieniuć nic okazał zniecierpliwienia. Wstał z krzesła, uchylił nieco okno. znowu powrócił na swoje
miejsce.
Przesłuchiwany poruszył się wreszcie.
O co mnie podejrzewacie? Kapitan zdumiał się.
To jeszcze pan tego nie wie?
Nie! spojrzał prosto w oczy Sieniuciowi jeśli chodzi o %7łeleńskiego...
Nie tylko powiedział dobitnie kapitan nie tylko, panie Grabowski! Te pieniądze...
Obawiałem się złodziei! odparował szybko.
Chyba się nie rozumiemy.
Wspomniał pan przecież o pieniądzach? ? twarz Grabowskiego nabrała normalnego koloru. Za-
czynał spokojnie swą grę.
Sieniuć skinął głową, Zgadza się. tylko że obaj mówimy o czymś zupełnie innym... Chodzi mi o
zrabowane pieniądze.
Doskonale udał zdumienie.
Zrabowane? Zdaje się, że się przesłyszałem?
Usiłował ironizować, ale wyglądało to nader żałośnie. Kapitan postawił krzesło bliżej niego.
Pomówmy wreszcie serio. Wiemy o panu bardzo wiele, więcej niż pan przypuszcza.
Spojrzał wyczekująco na Grabowskiego. Ten siedział nieporuszony. Na twarzy nic drgnął mu nawet
mu skuł.
Nie chce więc pan mówić? Poczekamy, mamy czas. Pragnę tylko zwrócić uwagę, że popełnił pan
kilka grubych błędów w tej zaplanowanej zbrodni... Błędów, które tutaj właśnie pana doprowadziły.
Grabowski odetchnął głęboko, jakby budził się z głębokiego snu.
Ciągle nic wiem, o czym pan mówi zaryzykował wreszcie kolejną fazę obrony pieniądze...
Dostał pan od wujka z Ameryki! nie wytrzymał Sieniuć równe dwieście tysięcy!? I ów wu-
jek przesłał je panu w czarnej nieco podniszczonej walizce wartej niewiele...
Zesztywniał.
Chce mnie pan w coś wrobić powiedział jąkającym się głosem jaka walizka?
Kapitan spojrzał na niego z politowaniem. Już bowiem wiedział, że taksówkarz z Wrocławia wiozący
nocną porą osobnika z walizką, rozpoznał bezbłędnie na przedstawionych mu fotografiach Grabowskiego.
Pózniejsza konfrontacja tych obu mężczyzn' również potwierdziła tezę milicji...
Sieniuć zmienił ton na bardziej rzeczowy.
Od jak dawna znał pan Grocholskiego? Grabowski wybałuszył w odpowiedzi oczy.
Grocholskiego?
Tak.
W ogóle nie znałem.
Pokazać panu pewien dokument?
Proszę.
Kapitan sięgnął do szuflady wyjął niewielką kartkę i podsunął ją Grabowskiemu.
Nic rozumiem... wyjąka! już po przeczytaniu pierwszych linijek tekstu.
Wyłożę więc panu jaśniej. Ten papierek to pismo z więzienia we Wronkach, w którym siedział pan
w latach tysiąc dziewięćset czterdzieści siedem do tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt trzy za napady z bronią w
ręku. Jakiś czas w jednej cdi przebywał z panem niejaki Grocholski, Albin Grocholski. Teraz pan rozumie?
Grabowski potarł machinalnie ręką policzek. Nie spojrzał na Sieniucia.
To jednak nie wszystko. Mam coś jeszcze. Otóż w tym samym mniej więcej czasie zetknął się pan
w więzieniu również z innym człowiekiem %7łeleńskim.
Podniósł gwałtownie głowę.
Skąd wiecie, że to ten sam?
Wystarczy, że wiemy. I że również doskonale wie o tym i pan.
Poczekał chwilę.
No to może pan wreszcie ze mną mówić? Oparł się łokciami o kolana i zanurzył twarz w dłoniach.
Wyglądał na człowieka znużonego i cierpiącego. Poprosił o papierosa...
XXV
W istocie znali się od lat: Grabowski, %7łeleński i Grocholski. Z tym że od początku on był osobą domi-
nującą w tej trójce. Nie tylko przez cały więzienny okres, ale i pózniej, kiedy w roku 1953 wyszli na wol-
ność. Tu ich osobliwa przyjazń jednak skończyła się tak nagle, jak się zaczęła; rozpierzchli się pewnego
dnia po Polsce. Najlepiej urządził się w życiu %7łeleński skończył szkolę średnią, dostał się na studia, za-
czął pracować jako inżynier.
Grocholski? Trafił do swojej przystani w jednej z miejscowości w województwie bydgoskim, właśnie
w owym Marciszowie. Był najpierw magazynierem w GS Samopomoc Chłopska", a pózniej awansowano
go na kierownika sklepu. %7łył względnie dostatnio i zupełnie zapomniał o swojej kryminalnej przeszłości.
W końcu minęło już. ponad dwadzieścia lat...
I oto przypadkowo ci dwaj ludzie z ciemnych lat" spotkali się znowu. Za przyczyną %7łeleńskiego, któ-
ry podczas swoich licznych służbowych podróży zaczepił się o Marciszów. Ponieważ zaś wcześniej zetknął
się we Wrocławiu z Grabowskim rychło doszło do spotkania tej trójki. Czy już wówczas Grabowski po-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]