[ Pobierz całość w formacie PDF ]
lekceważąco z doczesnymi szczątkami drogich nieobecnych i budując, krok po kroku, miniaturową wieżę
Babel. Kilka trumien zaczęło pękać na skutek jego bezceremonialnego traktowania, toteż postanowił
zatrzymać solidnie zbitą skrzynię Mathew Fennera na sam koniec, by jego stopy miały możliwie jak
najlepsze oparcie. W szarości grobowca wybierał je niemal wyłącznie na dotyk i prawdę mówiąc, natknął
się na nią niejako przypadkiem, gdyż wpadła mu w ręce jakby z własnej woli, kiedy ułożył ją mimowolnie
na trzecim poziomie.
W końcu wieża została ustawiona, a zbolałe ręce przedsiębiorcy odpoczęły przez chwilę, gdy on
sam usiadł na dolnym stopniu swej posępnej budowli. Birch wspiął się ostrożnie na platformę uzbrojony w
niezbędne narzędzia i stanął na wprost małego okienka, znajdującego się na wysokości jego piersi. Zcianki
otworu wykonane były z cegieł i mężczyzna nie miał najmniejszych wątpliwości, że w krótkim czasie zdoła
poszerzyć je na tyle, aby móc przecisnąć się na zewnątrz. Kiedy zadał kilka pierwszych uderzeń młotkiem,
koń na zewnątrz zarżą], a w jego głosie mogła brzmieć tyleż zachęcająca, co ironiczna nuta. Tak czy inaczej,
ton był jak najbardziej trafny, gdyż nieoczekiwana twardość kruchych z wyglądu cegieł stanowiła
sardoniczny komentarz dla marności ludzkich nadziei i stałości przeszkody, do pokonania której konieczny
był każdy możliwy bodziec.
Zapadł zmierzch, a Birch wciąż pracował. Obecnie robił to nieomal wyłącznie na wyczucie, gdyż
wiszące na niebie chmury zakryły tarczę księżyca. Choć robota szła mu jak po grudzie, poczuł pewien
przypływ otuchy wywołany powiększeniem górnej i dolnej krawędzi otworu. Był pewien, że zdoła wydostać
się przed północą, aczkolwiek charakterystyczne jest dlań, że owa myśl wyprana była z wszelkich
osobliwych implikacji. Nie zaniepokojony mrocznymi refleksjami związanymi z czasem, miejscem i
towarzystwem, jakie miał pod stopami, ze stoickim spokojem odkuwał kolejne fragmenty cegieł, klnąc, gdy
jakiś odłamek trafił go w twarz, i wybuchając śmiechem, gdy jeden dosięgnął coraz bardziej
zdenerwowanego konia, który rył kopytami ziemię opodal cyprysowego drzewka. W miarę upływu czasu
otwór powiększył się na tyle, że Birch odważył się podjąć próbę przeciśnięci a się na zewnątrz. Zmienił
nieznacznie pozycję, a trumny poniżej poruszyły się i zatrzeszczały. Stwierdził, że nie musi budować jeszcze
jednego poziomu swojej platformy, aby osiągnąć należytą wysokość, powinien bowiem bez trudu przecisnąć
się przez okienko, gdy tylko osiągnie ono odpowiednią średnicę.
Musiała być chyba północ, kiedy Birch stwierdził w końcu, że otwór jest dostatecznie duży, by mógł
się przezeń przedostać. Zmęczony i ociekający potem, pomimo wielu przerw na odpoczynek, zszedł niżej i
przysiadł na dolnej skrzyni, by zebrać siły na ostateczną próbę prześlizgnięcia się na drugą stronę i
zeskoczenia na ziemię. Wygłodniały koń rżał raz po raz, nieomal histerycznie, a Birch w głębi serca pragnął,
aby zwierzę w końcu zamilkło.
Nie wiedzieć czemu odkładał chwilę swego uwolnienia i niemal obawiał się tego upragnionego
kroku, nie był już wszak młodzieniaszkiem i jego ciało nie miało dawnej sprawności. Kiedy wspinał się na
górę po rozszczepiających się trumnach, czuł bardzo wyraznie cały ciężar swego krępego, potężnego ciała;
zwłaszcza kiedy znalazłszy się na szczycie, usłyszał przeszywający trzask pękającego drewna. Najwyrazniej
próżne było jego planowanie i decyzja, by wybrać na górny poziom platformy najwytrzymalszą z trumien,
kiedy bowiem na niej stanął, przegniłe wieko zapadło się, a jego stopy znalazły się pół metra niżej,
zatrzymując się na powierzchni czegoś, czego Birch nawet nie próbował sobie wyobrazić. Czekający na
zewnątrz koń, oszalały przerazliwym odgłosem lub może fetorem, który wypłynął z zamknięcia, wydał
ochrypły odgłos, który był zbyt nerwowy jak na rżenie, i pomknął na oślep w noc, ciągnąc za sobą kolebiący
się i turkoczący szaleńczo wóz.
Birch, znalazłszy się w nowym, upiornym położeniu, był zbyt nisko, by bez trudu wypełznąć na
zewnątrz przez powiększony otwór okienny, niemniej zebrał w sobie wszystkie siły, aby przynajmniej
spróbować. Chwytając się krawędzi otworu, zaczął się podciągać, gdy wtem, ni stąd, ni zowąd, poczuł, że
coś trzyma go za kostki. Miał wrażenie, że jest ściągany w dół. W chwilę potem, po raz pierwszy tej nocy
poczuł dojmujący lęk, bo choć uparcie próbował, nie był w stanie uwolnić się od uchwytu czegoś, co
stanowczo i bezlitośnie unieruchamiało jego stopy. Przerazliwy ból, płynący jakby z głębokich ran, przeszył
jego łydki, a umysł Bircha wypełnił wir przerażenia wywołanego wyobrażeniem sobie drzazg,
obluzowanych gwozdzi lub innych niebezpieczeństw związanych ze strzaskaną, drewnianą skrzynią. Być
może krzyknął. Tak czy inaczej, kopał i wił się jak oszalały, bliski utraty świadomości.
Instynkt pokierował nim, gdy przeciskał się przez otwór, i pózniej, gdy runął w dół, by ciężko
wylądować na rozmokłej ziemi na zewnątrz. Wyglądało na to, że nie może chodzić, a wyłaniający się
księżyc musiał być świadkiem przerazliwej sceny, gdy Birch, ciągnąc za sobą okrwawione kostki, na wpół
oszalały, niczym bezmyślna maszyna pełzł w kierunku domku dozorcy cmentarza, wbijając zakrzywione jak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]