[ Pobierz całość w formacie PDF ]
samym sobie. Musi istnieć jakaś broń, coś zupełnie oczywistego. Po prostu nie umiemy jej
dostrzec... Zamarli. Bowiem oprócz łomotu własnych serc usłyszeli głośniejszy huk. Zawyły trąbki.
Zagrały puzony. Stado tub ryknęło niczym setka spłoszonych słoni. Lunapark wykrztusił Jim.
Nigdy nie przyszło nam to do głowy. Może przybyć wprost do miasta. Na paradę! Albo pogrzeb z
mojego snu, pogrzeb balonu. Nie przychodzą na pogrzeb ani na paradę, choć w istocie tak mogłoby
to wyglądać, lecz na poszukiwania, Jim. I to my jesteśmy celem. Albo może panna Foley, jeśli chcą
ją odzyskać! Mogą przemaszerować wszystkimi ulicami, dumni i eleganccy, i wypatrzeć nas,
gdziekolwiek się ukryjemy, przy wtórze bębnów i piszczałek. Jim, musimy do niej dotrzeć, zanim...
Urywając w pół słowa, popędzili naprzód. Nagle jednak stanęli jak wryci i odskoczyli, kryjąc się za
krzakami. U wylotu ulicy pojawiła się orkiestra z wesołego miasteczka, za nią wozy ze zwierzętami,
klowni i dziwolągi. Wśród ogłuszającego hałasu cały barwny korowód przepłynął pomiędzy nimi i
pustą parcelą, na której rósł wielki samotny dąb. Przemarsz lunaparku trwał co najmiej pięć minut.
Tymczasem ulewa zdawała się słabnąć; chmury towarzyszyły paradzie w dalszej drodze. W końcu
deszcz ustał, łoskot werbli ucichł w oddali. Chłopcy pobiegli susami w dół alejki, na drugą stronę
ulicy, by w końcu zatrzymać się na pustej parceli. Pod drzewem nie dostrzegli ani śladu dziewczynki.
Okrążyli dąb i usiłując przeniknąć wzrokiem gąszcz gałęzi. %7ładen z nich nie śmiał głośno wymówić
jej nazwiska. Potem zaś przerażeni odbiegli, aby ukryć się gdzieś w mieście.
Rozdział XXXIII
Zadzwonił telefon. Pan Halloway podniósł słuchawkę. Tato, mówi Willy. Nie możemy pójść
na policję. Pewnie
w ogóle nie wrócimy dziś do domu. Uprzedz mamę, powiedz też mamie Jima. Will, gdzie
jesteście? Musimy się ukryć. Szukają nas. Kto, na miłość boską? Nie chcę cię do tego mieszać,
tato. Musisz mi uwierzyć. Pozostaniemy w ukryciu przez dzień, może dwa, póki nie odejdą.
Gdybyśmy wrócili do domu, przyszliby za nami i skrzywdziliby ciebie, mamę albo matkę Jima.
Muszę już iść. Willy, nie! Och, tato westchnął Will. %7łycz mi powodzenia. Trzask. Pan
Halloway wyjrzał za okno na drzewa, dom, ulicę i usłyszał odległą muzykę. Willy powiedział do
głuchej słuchawki. Powodzenia. Następnie założył płaszcz i kapelusz i wyszedł na dwór, skąpany
w dziwnym blasku deszczowego słońca, rozświetlającym chłodne powietrze.
Rozdział XXXIV
Gdyby w to niedzielne przedpołudnie, skąpane w dzwięku kościelnych dzwonów, których
śpiewy splatały się ze sobą, zastępując wcześniejszą ulewę kaskadą wibrujących dzwięków, ktoś
obcy stanął przed trafiką z cygarami, należącą do Zjednoczenia Sklepów Tytoniowych, ujrzałby
drewnianego Indianina, Czirokeza. Na jego rzezbionym pióropuszu perliły się krople wody, on zaś
stał obojętny na dzwony, bijące w kościołach katolików i baptystów, na zbliżający się z każdą chwilą
brzęk talerzy, stanowiących pogańskie serce orkiestry z lunaparku. Grzmiące werble, starczy skrzyp
organów, przebiegające obok cienie istot znacznie dziwniejszych niż on sam, nie robiły wrażenia na
Indianinie, który spokojnie wpatrywał się w przestrzeń żółtymi jastrzębimi oczyma. Tymczasem
jednak łoskot werbli uderzył o ściany kościołów i wywabił na zewnątrz chmary chłopców,
zaciekawionych i spragnionych odmiany, takiej, siakiej lub owakiej. Toteż gdy padający z dzwonnic
deszcz srebrnych i stalowych dzwięków ustał, zesztywniałe od siedzenia w ławkach gromady
wiernych przerodziły się w odprężony tłum gapiów na paradzie, podczas gdy wesołe miasteczko
defilowało przed nimi przy wtórze mosiężnych trąbek, wśród szelestu aksamitów i łopotu
proporców, wyniosłe jak lew, ogromne jak mamut. Cień drewnianego indiańskiego tomahawka padał
na żelazną kratę w chodniku przed sklepem z cygarami. Od wielu lat przechodzący tędy ludzie
pobudzali pręty do metalicznego zaśpiewu. Upuszczali też do środka dziesiątki kilogramów
papierków od gumy do żucia, złotych opasek z cygar, spalonych zapałek, niedopałków i miedzianych
centów, które na zawsze znikały w dole. Teraz, podczas parady, setki stóp uderzały o żelazną kratę i
tłoczyły się na niej, gdy na ulicy pojawili się błazni na szczudłach, zwiastujący nadejście lunaparku.
Po chwili w pobliżu zagrzmiał tygrysi ryk orkiestry, wulkaniczny grzmot werbli i na jezdni rozpętało
się szaleństwo barw. W dole pod kratą dwie postacie zadrżały, wstrząsane deszczem strachu. Nad
nimi wielki barokowy paw pochodu maszerował po cegłach i asfalcie; oczy dziwolągów otwierały
się szeroko, wypatrując, muskając dachy biur, iglice kościołów, odczytując szyldy dentystów i
optyków, zaglądając do pasmanterii i sklepów z drobiazgami, podczas gdy huk bębnów wstrząsał
szybami wystaw, a woskowe manekiny dygotały w sztucznym przerażeniu. I korowód odmieńców,
połyskujący setkami ognistych, niewiarygodnie lśniących oczu maszerował naprzód, spragniony, lecz
niezdolny zaspokoić owego pragnienia. Bowiem ci, których pożądał najbardziej, ukrywali się w
ciemności. Jim i Will, przycupnięci pod kratą na chodniku przed trafiką. Kulili się na ziemi i
zadzierali głowy do góry, mierząc czujnym wzrokiem każdego przechodnia. Gorączkowo wciągali w
płuca powietrze zimne i obce niczym żelazny lód. Nad nimi
kwieciste sukienki kobiet falowały na wietrze, męskie sylwetki odcinały się ostro na tle jasnego
nieba. Orkiestra odegrała kolejną fanfarę; ogłuszający trzask talerzy sprawił, że dzieci przywarły do
kolan matek. Patrz! wykrzyknął nagle Jim. Parada. Przechodzą dokładnie przed tafiką. Co my tu
robimy, Will? Uciekajmy! Nie! zawołał Will ochryple, zaciskając dłoń na kolanie przyjaciela.
To najbardziej oczywiste miejsce, dokładnie na widoku. Nigdy nie przyjdzie im do głowy, aby nas tu
szukać. Zamknij się! Wrrrrruuuummmmm... Krata zadzwięczała pod naciskiem męskiej stopy, wytarte
ćwieki w podeszwie zazgrzytały o metal. Tato! wykrzyknął w duchu Will. Uniósł się odruchowo,
po czym opadł z powrotem na ziemię, przygryzając wargi. Jim patrzył, jak mężczyzna nad nimi
obraca się niepewnie na różne strony, wyraznie czegoś szukając. Był tak blisko, a jednak tak daleko,
niecały metr nad ich głowami. Wystarczyłoby tylko wyciągnąć rękę, pomyślał Will Lecz tato, blady,
zdenerwowany, pospieszył dalej. A Will poczuł, jak nagły chłód mrozi jego duszę, która zadygotała
niczym biała mętna galaretka. Brzdęk! Chłopcy gwałtownie unieśli wzrok. Nieforemna bryłka
różowej gumy do żucia przeleciała między prętami i uderzyła w stosik starych papierów obok stopy
Jima. W górze pięcioletni chłopczyk przykucnął na kracie i zajrzał do środka, zmartwiony utratą
ulubionej słodkości. Uciekaj! pomyślał Will. Chłopiec ukląkł, zaciskając palce na żelaznych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]