[ Pobierz całość w formacie PDF ]
grożącym jej niebezpieczeństwie żołądek ściskał mi się boleśnie. Słońce zdążyło już zajść, z
każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, w rezultacie niczego nie wi- działem.
Szczęśliwie, ciemność oszczędziła nam obrazów najgorszej rzezi. Nadal jednak słyszeliśmy
krzyki konają, cych piratów i ich bezskuteczne błagania o litość.
Razem z mamą podeszliśmy do stojących obok masztu stracharzy.
- Trudno mi stać z boku, pozwalając na podobne rzeczy, chłopcze - poskarżył się mój
mistrz. Obdarzył mnie twardym spojrzeniem. Podejrzewałem, że jego słowa są także
przeznaczone dla uszu mamy, która zawarła przymierze z czarownicami. Mama jednak nie
odpowiedziała.
- Przyznaję, paskudna to sprawa - odrzekł Ark- wright. - Ale jak wielu nieszczęsnych
żeglarzy straciło życie z rąk tych piratów? Ile statków posłali na dno?
Nikt nie mógł temu przeczyć, więc stracharz zamilkł. W końcu krzyki zaczęły cichnąć,
wreszcie zupełnie ustały. Wiedziałem, że ukryte w mroku czarownice gromadzą teraz krew
oraz kości nieboszczyków do swych rytuałów. Dobrze znałem Alice i wiedziałem, że ona
sama nie uczyni niczego podobnego.
Aż do świtu staliśmy na kotwicy. Wówczas zbryzga- ne krwią czarownice powróciły na
Celeste". Znów wycofały się do swojej kryjówki w ładowni. Zauważyłem, jak bardzo różnią
się od siebie Mab i Alice. Pierwsza promieniowała zadowoleniem, wyraznie napawając się
tym, co zaszło. Alice stała z boku ze splecionymi rękami i nieszczęśliwą, pełną obrzydzenia
miną.
CZYM IESTEM
R
ozdział 9
Czym jestem
%7łeglowaliśmy na północ, halsując pod wiatr. Z prawej strony widzieliśmy już ląd. Od razu
zauważyłem, że bardzo różni się od tego, do którego przywykłem. Owszem, dostrzegałem
nieco zieleni: kępy sosen i dębów, a także nieliczne strzeliste cyprysy. Nie przypominała
jednak soczystej zieleni Hrabstwa, zasilanej częstymi deszczami i wilgotnymi, zachodnimi
wiatrami. Ten kraj był gorący, suchy, dziki. Słońce paliło nam głowy i karki. Brązowe
wzgórza piekły się w jego promieniach.
Od portu w Igoumenitsie dzieliła nas niecała godzina drogi. Lecz morze i jego mieszkańcy
jeszcze z na-
mi nie skończyli. Pierwszym sygnałem, jaki uprzedził mnie o niebezpieczeństwie, stał się
odległy dzwięk, ^soki i przenikliwy. Niósł się ponad hukiem fal, rozbijających się o skaliste
wybrzeże. Stracharz z Ark- wrightem spojrzeli po sobie, oczy im się rozszerzyły. W tym
momencie Celeste" szarpnęła mocno, rzucając nami o pokład. Statek zaczął gwałtownie
ostrzyć w prawo. Niezgrabnie powstaliśmy z desek, spostrzegając, że skręcamy. Po chwili
nasz dziób celował już prosto w ścianę zębatych skał.
- Syreny! - zawołał Arkwright.
Czytałem o nich w bestiariuszu stracharza. Wzywały nas morskie stwory, dziwożony, które
niezwykle melodyjnym nawoływaniem wabiły żeglarzy na skały, a potem niszczyły ich statki.
Następnie zaciągały tonących w głębiny, tam zaś bez pośpiechu pożerały ciała. Siódmy syn
siódmego syna dysponował pewną odpornością na syrenie zawodzenia, lecz zwykły marynarz
natychmiast poddawał się urokowi hipnotycznych głosów.
Podążyłem za oboma stracharzami w stronę steru. Krzyki syren brzmiały już znacznie
głośniej, dzwięczały nagląco, tak przenikliwie, że rozbolały mnie od nich zęby. Miałem
ochotę odpowiedzieć na wezwanie, walczyłem z tym jednak. Stopniowo uczucie przycią,
gania zniknęło. Większość załogi zebrała się na dzio- bie, zapatrzona w zródło owego
potężnego syreniego śpiewu. Kapitan, stojący za sterem, wybałuszył oczy, mięśnie jego
odsłoniętych ramion napięły się niebezpiecznie, gdy kierował statek wprost na czarne skały,
przypominające olbrzymie kły żarłocznej bestii. Dłonie zaciskał na kole sterowym niczym
ręce szaleńca. Ani na moment nie odrywał wzroku od wybrzeża.
Teraz dostrzegałem już syreny. Leżały na skałach: piękne kobiety o jasnych oczach, złotych
włosach i skórze. Promieniował od nich nieprzeparty czar. Kiedy jednak się skupiłem,
spróbowałem spowolnić oddech, wygląd tych stworów zaczął się zmieniać. Wreszcie
oglądałem ich prawdziwe oblicza. Nadal miały ciała kobiet, lecz długie, zielone kłaki niczym
splątane wodorosty spadały na potworne pyski z długimi kłami, sterczącymi spomiędzy
groteskowo napuchniętych warg. Zdawałem sobie jednak sprawę, że kapitan oraz załoga zbyt
długo pozostawali w rozłące ze swymi żonami. W dodatku nie posiadali odporności
właściwej stracha- rzom. Przed nimi odsłaniała się wyłącznie iluzja.
Arkwright chwycił kapitana za ramiona, próbując go odciągnąć. Kiedy odbywałem szkolenie,
mocowałem gję z nim i walczyliśmy na kije. Aż za dobrze zatem wiedziałem, że jest
niezwykle silny - nawet on jednak nie zdołał oderwać tamtego od steru. Kiedy stracharz
przyszedł mu z pomocą, kilku członków załogi zeszło z dziobu. Ruszyli ku nam, wymachując
pałkami. Nietrudno było odgadnąć ich zamiary. Rozpaczliwie pragnęli odpowiedzieć na
syreni śpiew, a wiedzieli, że próbujemy temu zapobiec.
- Cofnąć się! - zawołał stracharz, występując naprzód i wymachując laską. Tamci jednak nie
przestawali, w ich oczach lśnił obłęd. Znajdowali się pod wpływem syreniego czaru, gotowi
zrobić wszystko, by podążyć za wezwaniem. Stracharz uderzył najbliższego w przegub.
Wytrącił mu pałkę. Marynarz zawył z bólu, cofnął się o krok.
Ruszyłem, by dołączyć do Johna Gregory'ego. Uniosłem skośnie laskę w obronnym geście.
Ani mój mistrz, ani ja nie wysunęliśmy ukrytych ostrzy. W końcu mieliśmy do czynienia
jedynie z załogą Celeste", nie chcieliśmy nikogo trwale uszkodzić. Z tego samego powodu
Arkwright nadal zmagał się ze sternikiem, zamiast roztrzaskać mu czaszkę i powalić na
ziemię.
Nagle obok niego zjawiła się mama; gdy się obejrzałem, ugniatała coś w dłoni. Prędko
wepchnęła owo coś w lewe ucho kapitana Bainesa. Arkwright przekręci) głowę sternika i
mama zrobiła to samo z jego prawym uchem.
- Może go pan puścić! - zawołała, przekrzykując ryk fal na niebezpiecznie bliskich
skałach.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]