[ Pobierz całość w formacie PDF ]
schwycił menuetowy ukłon Wojczyńskiego i ruch
ręki, która w menuecie tym do serca się zbliżyła,
dostrzegł przyziemny prawie dyg starościanki, co
mu przypomniało salony Aazienkowskie; pózniej
wyciągnięcie ręki ku Filidorowi, którą on końcem
palców swych dotknął, pózniej pochylił się,
106/127
ramię podał i krokiem cichym, miękkim wnet
poszedł za idącymi przodem: ciotką Moniką i
Dzierdziejewskim.
Pan Bonawentura w dołku żar uczuł i jakiś
ucisk w gardle, a na domiar wszystkich tych
nieszczęść, gdy usiadł przy ciotce Monice na
wskazanem przez pana marszałka miejscu po
lewej stronie swojej osoby zobaczył panią sędzinę,
która wnet odwróciła się od milczącego nieubła-
ganie Białopiotrowicza i z dalszym ciągiem roz-
mowy (której oczywiście pan Bonawentura zrozu-
mieć nie mógł) zwróciła się do niego.
Kasprze, ratuj! zawołałby teraz
Dzierdziejewski, gdyby Pogorzelski pod rękę mu
się nawinął. Ale pan Kasper, według regulaminu,
całą długością stołu oddalony był od sfer
wyższych, które zajęły sam środek, jako Jaśnie
Wielmożni; pózniej szli Wielmożni, urodzeni i
dobrodzieje... na samym końcu, pomiędzy którymi
i pan podczaszyc się znalazł, jako ostatnie ogniwo
tego różnobarwnego łańcucha, którego klamrą
brylantową byli: Zniatyński z kasztelanową,
kasztelan z Białopiotrowiczową, Białopiotrowicz z
sędziną; półklamrami zaś z obu stron przy klamrze
głównej: Salusia z Wojczyńskim i z Dzierdziejew-
skim ciotka Monika.
107/127
Oczywiście, że na to poniżenie swoje najm-
niejszej uwagi pan Kasper nie zwracał. Zresztą
Jaśnie Wielmożnych było zaledwie ośm osób, Wiel-
możnych dwa razy tyle, a reszta sami do-
brodzieje, dobra, choć jedno- i półwioskowa
szlachta, nie mająca krzeseł senatorskich w swym
rodzie, ale buzdyganik rotmistrzowski, lub ryn-
graf, szwedzkiemi przeszyty kulami, u niejednego
takiego dobrodzieja znalazłby się.
Jeszcze jedno niepowodzenie czy zawód pana
Bonawenturę był spotkał. Gdy z jednej strony ciot-
ka Monika, a z drugiej pani sędzina trajkotały mu
nad uszyma nie mogąc uszu zatkać, chciał choć
gębę zapchać kasztelańską zupą i tem zajęciem
stłumić męki słuchowe. Lecz zaledwie łyk jeden do
ust wciągnął wstrząsnął się i spojrzał w talerz.
Kasztelan na parującą zupę go zapraszał, marsza-
łek dworu głosem stentorowym groził, że zupa
ostygnie a tymczasem lodu kawałek połknął,
który tem zimniejszy mu się wydał, im więcej wbił
sobie w pamięć parującą zupę kasztelana.
Dopiero krajanki ogórkowe, szyjki z raków, jaj
ćwiartki, boćwina i śmietana kazały głęboko mu
się namyślić nad rodzajem tej zupy. Wreszcie, po
pewnej chwili, gdy samowiedza wróciła do móz-
gowych zakamarków głowy pana Dzierdziejew-
skiego, poznał, że to był chłodnik litewski. Teraz
108/127
się nie krztusił, nie zżymał, lecz z wielkim
apetytem wchłaniał ulubioną zupę, co mu dało
sposobność odwrócenia choć na chwilę uwagi od
trajkoczących dwóch tartaków, jakie zły los przy
nim umieścił.
Służba zmieniała potrawy, kielichy dzwoniły,
rozmowa na chwilę nie ustawała; Wojczyński,
ilekroć wzrok Bonawentury z nim się spotkał,
uśmiechał się doń głupio, co Dzierdziejewskiego
do ostatniej pasyi doprowadzało ale nikt jakoś z
żadnym nie występował toastem, czego dotąd nie
bywało przy stołach szlacheckich. Prawdopodob-
nie czekano, żeby gospodarz zaczął, który wśród
gwaru ogólnego umilkł nagle i miał wygląd, jakby
za chwilę miał głos zabrać. Mlamlił coś cicho pod
bezwąsemi wargami, mrugał, czoło marszczył, że
Pogorzelski był pewny, iż rymy układa. Ale owo
mlamlenie przedłużało się, a Demostenes najm-
niejszego znaku życia nie dawał, któreby wreszcie
o jego oratorskiem wystąpieniu powiedziało. Zni-
atyński głosu zabierać nie chciał, bo czuł dobrze,
że przemówienie rybami skończy, tak myśl miał
nabitą uplanowanym połowem wieczora
dzisiejszego, zwrócił się więc do Białopiotrowicza z
propozycyą, by jakąś mówkę palnął. Białopiotrow-
icz wypatrzył się, zdawało się, że słowa pana
starosty za osobistą zniewagę wziął. Spojrzał
109/127
takiemi oczyma na Zniatyńskiego, że ten się
przeląkł, nie będąc pewny, czy niechcący, jakiejś
impertynencyi nie powiedział. Westchnęła tylko
pani sędzina, słysząc propozycyę starosty i
może to w jej głowie błysnęła pierwsza myśl
emancypacyi.
Aż oto dzwignął się kasztelan i w talerz ud-
erzył.
Mówić będzie, mówić będzie!... pst pst!...
popłynęło dokoła.
Zrobiła się cisza, jak makiem siał.
Bukowski podniósł kielich, skierował go w je-
den koniec stołu, a pózniej w drugi, gdzie szaraki
siedziały, i jakby mierzył w nos Pogorzelskiemu i
dobrodziejom, rzekł:
Zdrowie... jednego końca... i drugiego koń-
ca...
I usiadł...
Nastąpiła chwila, jakiej żadne pióro nie opisze.
Ktoś zatchnął się, ktoś prysnął, lecz nikt na dz-
iękczynnną nie zdobył się odpowiedz. Aż Pogorzel-
ski z ratunkiem przybył. Wstał, wzniósł kielich i
kłaniając się w stronę kasztelana, rzekł z wdz-
iękiem:
110/127
Jednym i drugim końcem dziękujemy
kasztelanowi dobrodziejowi.
Grzechot śmiechu wstrząsnął ścianami izby.
Jaśnie Wielmożni wytrzeszczyli ślepia, Wielmożni
policzki wydęli, nie wiedząc, co z sobą zrobić,
huczne brawo dobrodziejów zagrzmiało wzdłuż
sali.
Kasztelan zmieszał się, nie wiedząc, czy do-
brodzieje kpią, czy o drogę pytają. Dzierdziejew-
skiemu żal się zrobiło kasztelana, który nie miał
złej intencyi i zlekceważania szaraków, lecz mu
tylko elokwencya nie dopisała, a że obie sąsiadki
pana Bonawentury znowu trzepać zaczęły, pod-
niósł się szybko, uderzył w talerz i głos zabrał:
Panowie!... Piękne przemówienie Jaśnie
Wielmożnego kasztelana, pięciu słowami obejmu-
jące nie poszczególne osoby, lecz wszystkich
razem biesiadników co jest iście sztuką niemałą
dwa końce stołu ogarnąć tak krótkimi wyrazy
dało impuls do równie pięknej a zwięzłej
odpowiedzi panu podczaszycowi. Ale nie jest
uczeń nad mistrza, bo podwójnej liczby wyrazów
użyć musiał, by zaledwie mógł sprostać lakoniz-
mowi misternej przemowy szanownego gospo-
darza naszego. Z tego widzę, że małomówność
nie jest złą rzeczą: czasu nie zabiera, uszu nie
111/127
męczy, myśli słuchającego nie fatyguje, a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]