[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kiedy skończyłem, chlusnąłem sobie w twarz wodą i spojrzałem na obcą twarz, która gapiła
się na mnie z lustra. Niektóre lustra były bardziej łagodne od innych; to w mojej łazience było
nieubłagane. Ta obca osoba, wpatrująca się we mnie, miała sterczące strąki włosów po jednej
stronie głowy, a włosy po drugiej stronie przyklepane na płasko. Ciemne cienie otaczały jej na
wpół otwarte oczy, a policzki porastała czarno-szara szczecina. Wysunęła dolną szczękę do
przodu tak daleko, jak mogła, aż jej twarz zaczynała przypominać pysk buldoga. Powtarzała ten
rytuał codziennie rano co najmniej tuzin razy. Niewiedza przekonywała, a próżność wierzyła, że
te ćwiczenia zapobiegną obwisaniu kawałka skóry pod podbródkiem. Ja wiedziałem, że nie
zapobiegnie.  Poddaj się  mówiłem jej, kiedy odwracaliśmy się od siebie.
Włożyłem parę luznych dżinsów i brązową bawełnianą koszulę. W kuchni nalałem sobie
kubek kawy i otworzyłem drzwi na tylny taras. Był bezchmurny wiosenny dzień, na tyle ciepły,
że można było siedzieć na zewnątrz. Rozłożony na leżaku trzymałem w obu dłoniach gorący
kubek i obserwowałem cienie rzucane przez jodły, kiedy słońce podróżowało po niebie.
Kiedy kubek był pusty, wstałem i nadal rozmarzony przespacerowałem się do podjazdu,
gdzie w skrzynce na listy czekała na mnie gazeta. Nalawszy sobie drugi kubek kawy, wróciłem
na taras. Zwykle dzieliłem niedzielną gazetę na sekcje, odrzucałem te, które mnie nie
interesowały, układałem pozostałe w porządku, w jakim zamierzałem je przeczytać, a potem
studiowałem je strona po stronie, aż do samego końca.
Trochę po jedenastej wziąłem prysznic, ogoliłem się i usmażyłem sobie jajecznicę na
bekonie. Kiedy zjadłem, posprzątałem kuchnię, wziąłem dwie albo trzy książki, wróciłem z nimi
na skąpany w słońcu taras i ułożyłem się na drewnianym szezlongu z grubym, niebieskim,
wodoodpornym materacem.
Nigdy nie czytałem książek bezpośrednio związanych z prawem. Większość prawników,
których znałem  jak Trewitt i Duncan  z biegiem lat stopniowo zawężała swoje
zainteresowania do specjalności, dzięki której zarabiali na życie, aż stawała się ona jedyną
rzeczą, na której się znali i na której im zależało. Prawo karne nie zawężało tak horyzontów.
Starałem się być na bieżąco w medycynie i nauce, jak tylko było to możliwe, ponieważ była to
wiedza, która bardzo mi się przydawała; natomiast część niedzieli zawsze poświęcałem
literaturze pięknej.
Przez lata udało mi się w ten sposób przeczytać całego Tołstoja, Dostojewskiego i Puszkina,
większość Dickensa, prawie wszystko Conrada. Ciągle powracałem do Flauberta i, nie wiedząc
dlaczego, przedkładałem Edukację sentymentalną nad Panią Bovary. Uwielbiałem Balzaka,
podziwiałem Stendhala, uznałem Gide a za zbyt przygnębiającego i stroniłem od ponurego
egzystencjalizmu Sartre a i Camusa.
Najbardziej fascynowały mnie dzieła amerykańskich pisarzy dziewiętnastego i początku
dwudziestego wieku. Czułem się bardziej zadomowiony w świecie, który opisywali niż w tym, w
którym przyszło mi żyć. Może z powodu mojego wieku. Im byłem starszy, tym bardziej
poszukiwałem oparcia w sprawach już rozstrzygniętych i w wyciągniętych już wnioskach.
Przeszłość wydawała mi się zorganizowana, uporządkowana i nieodwołalna. Miała początek,
środek i koniec i roztaczała iluzję, że wszystko ma jednak jakiś sens.
Co najmniej po raz trzeci w ciągu ostatnich trzech lat zabrałem się do Billy ego Budda
Melville a. Tę książkę podarował mi Leopold Rifkin. Nie mogłem się nią nacieszyć. Każda
sprawa, którą prowadziłem, uczyła mnie czegoś o niejasnościach moralnych otaczających każde
sztywne prawo. Nic nie było nigdy tak jasne i proste jak prawo, zwłaszcza prawo karne. Prawo
wyznaczało wyrazną granicę między winą i niewinnością, ale w ciągu dwudziestu lat praktyki
przekonałem się, że istnieje tak wiele odcieni niewinności, jak wiele jest stopni winy.
Położyłem otwartą książkę na piersi i zamknąłem oczy. Widziałem Billy ego Budda
stojącego na mostku kapitańskim. Słyszałem trzeszczenie drewna, kiedy statek miotany
huraganem przełamywał fale oceanu. Słyszałem smętny lament dzwonka, dzwoniącego na
załogę. Dzwonił i dzwonił, a statek przedzierał się przez ocean, spowity kłębami szarej mgły.
Chwilę pózniej zorientowałem się, że słyszę nie bicie dzwonu, ale telefon.
Nie miałem ochoty odbierać. Po chwili stwierdziłem jednak, że sprawdzę, czy dotrę na
miejsce, zanim telefon przestanie dzwonić. Właśnie kiedy wyciągałem rękę po słuchawkę
wiszącą na ścianie w kuchni, telefon umilkł. Zapaliło się światełko na automatycznej sekretarce.
Wcisnąłem guzik i przystawiłem słuchawkę do ucha. To był Horace Woolner.
 Horace, co robisz?  zapytałem, nim wymówił trzecie słowo wiadomości, którą chciał mi
zostawić.
 Myślałem, że cię nie ma  powiedział.  Sprawdzasz wszystkich, którzy do ciebie dzwonią,
i dopiero potem odpowiadasz?  zarechotał.  Gdybym miał taką klientelę jak ty, pewnie
robiłbym to samo.
 Dzwonisz do mnie z pogróżkami?  Wziąłem jabłko z miski stojącej na kuchennym blacie i
ugryzłem.
 Co ty, do cholery, wyprawiasz?  roześmiał się Horace.  Obżerasz się? Ja do ciebie
dzwonię, a ty napychasz sobie gębę?
Miałem pełne usta i omal się nie udławiłem, próbując odpowiedzieć.
 Myślałem, że zdążę pogryzć. Spędziłem z tobą w sądzie dość czasu, żeby wiedzieć, że
kiedy zaczniesz mówić, będę ci mógł odpowiedzieć najwcześniej za parę dni.
 Wygląda na to, że się krztusisz. A mówią, że sprawiedliwości nie ma  przerwał, a potem
zapytał cicho:  Nic ci nie jest?
 Nie, jasne, że nie  zapewniłem go.  Co słychać?
 Pamiętasz Johnny ego Morela? To nazwisko nic mi nie mówiło.
 Nie, raczej nie.
 Cztery, może pięć lat temu. Broniłeś go. Zboczeniec zgwałcił swoją pasierbicę. Leopold
poprosił cię, żebyś wziął tę sprawę.
Teraz sobie przypomniałem.
 No. Co z nim?
 Nie żyje  odparł bez cienia żalu w głosie.  Od wczoraj.
 Co się stało?  zapytałem. Zgony, o których Horace dowiadywał się jako pierwszy, nie
należały do tych, o których można było przeczytać w nekrologach.
 Zastrzelono go. Jedną kulą. Prosto w serce. Z bliskiej odległości.  Przytoczył
najważniejsze fakty z brakiem zaangażowania, niepozbawionym pewnej ponurej satysfakcji. 
Zgadnij, kto go zabił?
Nic mnie to nie obchodziło.
 Stawiam na samobójstwo. Akt skruchy.
 Niestety nie, mój przyjacielu. Zabiła go jego żona. Jedną kulą. Prosto w serce  powtórzył.
 Bardzo porządnie.
 Mówisz, jakbyś to pochwalał.
 A myślisz, że nie pochwalam? Słuchaj, tak między nami, kto przy zdrowych zmysłach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl